No i znowu byłam w Haliczu - Awazymyz, 2003, z. 1 (7), s. 0
Awazymyz, 2003, z. 1 (7), s. 0
Język publikacji: polski
Typ artykułu: sprawozdanie
Mariola Abkowicz

No i znowu byłam w Haliczu

I nastąpił kolejny rok w karaimskim kalendarzu. Pewnie jak wszystkie poprzednie minąłby prawie niezauważony gdyby nie fakt, że Halicki Rezerwat (Galickij Zapowiednik) zorganizował w tym roku konferencję poświęconą historii Karaimów Halicza, która ściągnęła do tego niewielkiego galicyjskiego miasta, zamieszkanego w chwili obecnej przez cztery starsze już wiekiem Karaimki, około 70 gości - Karaimów z Polski, Ukrainy, Litwy, Izraela i Stanów Zjednoczonych oraz przedstawicieli różnych gałęzi nauki zajmujących się między innymi Karaimami, ich historią, językiem i literaturą.

Długo nie mogliśmy ustalić ostatecznej listy naszej delegacji. Po długich przetasowaniach ostatecznie pojechaliśmy w dwóch partiach: porannym autobusem - Szymon Pilecki, Anna Sulimowicz, Mariola Abkowicz i Michał Nemeth. I wieczornym - Irena Jaroszyńska, Adam Dubiński, Ludwik Kobecki i Robert Granaszewski. Zgodnie z wcześniej uzyskanymi informacjami mieliśmy nocować w hotelu w Bursztynie, 15 km od Halicza, jednak ciocia Janka Eszwowicz, dusza całej tej imprezy poprosiła nas o stawienie się najpierw w Haliczu. Tak też i zrobiliśmy. Prawdę mówiąc Bursztyn, przez który przejeżdżaliśmy nie zrobił na nas najlepszego wrażenia. Fabryczne miasto...

Do Halicza dojechaliśmy o całkiem przyzwoitej porze. Z autobusu kierowca był uprzejmy nas wysadzić około godziny 19 czasu lokalnego i nasza mała grupka udała się na skróty do celu naszej podróży. Ulica Karaimska wydała się nam początkowo pusta, cicha i spokojna do momentu gdy zza węgła jednego z domów wyłoniła się znajoma czupryna i broda Sławy Lebiediewa, po chwili stanęliśmy pod domem nr 25, z którego właśnie wychodzili Dawid Mojsiejewicz El, Sergiei Sinani, i eupatroyjski hazzan Wiktor Zachariewicz Teriaki (czyli Duchownoe Prawlenie Eupatorii), a po chwili wpadliśmy w objęcia cioci Janki - Jany Lwowny Eszwowicz. Jedyny nie rozpoznany z naszej grupy był Michał, ale na hasło wnuk Luśki Nowickiej, prawnuk Dawida Abrachamowicza wszystko się stało jasne. Oczywiście dowiedzieliśmy się, że w żadnym przypadku nie pojedziemy do hotelu, bo dla nas są zaplanowane noclegi na miejscu. Gościnne domy cioci Ady Zarachowicz, Lusi (Eszwowicz) Szuchurowej i pasierbicy Szymona Mordkowicza czekały na nasze przyjęcie. No i oczywiście cały czas oczekiwano na przybycie kolejnych gości. Nas najbardziej zaciekawiła grupa z Izraela, z aszdodzkiej gminy karaimskiej, którą reprezentowali emigrant z Krymu Abraham (Aleksiej) Kefeli, Owadia el Gamil i Ben Masuda mieszkający na stałe w USA. Pozostali mieli przyjechać dnia następnego, miedzy innymi Eva Csato-Johanson i Henryk Jankowski, znani nam turkolodzy.

Pierwszego wieczora zebraliśmy się w gościnnym domu cioci Janki: przybyli goście i organizatorzy. Zapoznaliśmy się z grubsza z programem i od razu trzeba było rozwiązać kilka poważnych problemów natury społeczno-religijnej. Po pierwsze zaplanowano nam wycieczkę na cmentarz na sobotnie popołudnie, należało znaleźć lokal na tymczasowe kiensa oraz wyznaczyć kto i kiedy będzie prowadził nabożeństwa - poranne, wieczorne i świąteczne. Przyznam się, że po raz pierwszy stanęłam przed problemem nadmiaru hazzanów, zawsze dotąd był ten jeden, ostatni. A tu masz; 3 hazzanów i jak się potem okazało reprezentowali dwie całkowicie różne szkoły. Po długich dyskusjach problem wydawałoby się został rozwiązany, modlitwy ustalone, godziny podzielone, a wizyta na cmentarzu przełożona na piątkowy poranek.

Jedynym problemem, który burzył nasz spokój tego wieczora był brak zasięgu. Co prawda przez całą drogę, z różną częstotliwością wymienialiśmy smsy, to jednak ostatni znak życia daliśmy na granicy w pełni przekonani, że dopiero Halicz, jako miejsce docelowe zasługuje na właściwą fanfarę. Zresztą i druga "tura", która już była w podróży oczekiwała od nas ostatecznych informacji. A tu masz! Do Halicza dojechaliśmy, przywitaliśmy się, przyszła pora na smsy, a nasze komórki ogłuchły i oniemiały. Pech, jeszcze na drodze za Bursztynem antenki świeciły właściwie... Minęła godzina i dwie na spotkaniach, rozmowach i daremnym spoglądaniu w wyświetlacz. Ja nawet wychodziłam do ogrodu w złudnej nadziei, że może tam... W końcu stwierdziliśmy, że winna jest góra zamkowa i musimy wejść na górę lub przynajmniej na 9 piętro wieżowca wybudowanego na miejscu kienesy. Ale wcześniej trzeba się było rozlokować, bo godzina już była późna, zbliżała się 23 a nasi gospodarze chcieli iść spać. I z takim ambitnym planem wyszliśmy na ulicę, nie zdążyliśmy przejść i trzech kroków, gdy nasze komórki zaczęły dostawać wariacji. Okazało się, że na środku drogi jest SIEĆ! O jakie szczęście nas ogarnęło, że mamy możliwość odpowiedzieć na wszystkie paniczne smsy i zaspokoić ciekawość bliźnich. No i nie trzeba było się wdrapywać po nocy na górę zamkową, ha!

Dawno nie ułowiłam tylu komarów co tej nocy, wydawało mi się, że w przerwach między drapaniem swędzących miejsc przysypiam na chwile jedynie. A jednak, gdy nadszedł poranek to dźwięczne glosy zza okna nas jednak obudziły. Pierwsza wyjrzała Ania i cóż ujrzały jej zaspane oczy? Otóż na środku drogi stała nasza oczekiwana druga połowa delegacji. Rozglądali się i zastanawiali, do którego domu mają zapukać. Tak w ogóle to musiało wyglądać paradnie. Przyjechali ludzie z daleka a tu w oknie jak na zawołanie objawiają się w stanie widmowym dwie niewiasty znane od dawna.

Już po śniadaniu i skompletowaniu wszystkich mieszkańców w słoneczny poranek wybraliśmy się na stary karaimski cmentarz leżący na Załukwi, nad urwiskiem. Trudno powiedzieć kiedy rozpoczęły się pochówki w tym miejscu, bo w XVIII wieku Dniestr podmył skarpę i część cmentarza zniknęła w rwącej wodzie. Niemniej na przestrzeni ostatnich 200 lat to było miejsce spoczynku halickich Karaimów. Czas pochylił pionowe, 1,5 płyty z napisami i zdobieniami, niektóre okoliczni "wielbiciele" zabytków skuli i poobtłukiwali. A jednak ten niewielki skrawek ziemi dalej robi ogromne wrażenie. Spędziliśmy tam chyba dwie godziny na zwiedzaniu cmentarza, odnajdowaniu przodków. Alosza Kefeli opowiedział nam o swych pracach na cmentarzu przy odczytywaniu napisów płytach, którą to pracę uwieńczyło wydanie katalogu nagrobków z tego cmentarza w roku 2000. Bardzo to cenna praca dla naszej kultury, może i pozostałe cmentarze doczekają się kiedyś takich monografii.

Tego dnia nie mieliśmy już żadnych więcej spotkań organizacyjnych. Spacerowaliśmy po mieście i postanowiliśmy odwiedzić najstarszą halicką Karaimkę Sabinę Zajączkowską, która w tym roku ukończyła już 90 lat. Oderwaliśmy się od grupy i nieśpiesznie polska delegacja skierowała kroki Pod Górę. Dom ponownie, jak 4 lata temu zrobił na mnie duże wrażenie. Wybudowany do połowy, z widoczną całą strukturą i technika budowlaną lat 10-20 XX wieku był w latach 1980-1999 miejscem przechowywania najcenniejszego zabytku halickich Karaimów - echału (ołtarza) ze zrujnowanej kienesy. Zaszliśmy do ciotki i tylko zdążyliśmy się przywitać, kiedy przez okno zobaczyliśmy, że cała nasza grupa, kilkanaście osób, powoli zbliża się do tego samego celu. Okazało się, że przywitanie się z ciocią Sabiną było pragnieniem, które pojawiło się we wszystkich głowach jednocześnie. Myślę, że ta nawała gości zrobiła staruszce przyjemność, tym bardziej, że krymscy po raz kolejny już dziękowali za przechowanie echału i przekazanie go do restaurowanej wówczas kienesy w Eupatorii. Panowie zresztą opowiedzieli nam jak wyglądała cała ta akcja i jak niebezpieczne było nie tylko przechowywanie, ale i przewożenie cennego zabytku.

I na takich rozrywkach mijał nam pierwszy dzień pobytu. I raptem wraz z zachodem słońca zaczął się wyłaniać poważny problem, prawie kryzys. Bo też wieczór był nie byle jaki. Nie dość, że piątkowy to i ostatni wieczór roku kalendarzowego. I raptem problemy zaczęły się mnożyć. No, bo tak: gdzie się mają odbywać nabożeństwa? Kto ma okna na południe? Kto ma prowadzić modły? Jak pogodzić nabożeństwo przed zachodem słońca z kolacją po zachodzie. Nie ma problemu? Otóż jest, okazało się, że nasi bracia z Izraela nie mogą być w sobotę, czyli po zachodzie słońca obsługiwani przez gojów. Archaiczne? Dla nich to był problem priorytetowy. Po długich dyskusjach rozwiązaliśmy go w salomonowy prawdziwie sposób. Kolacja była po nabożeństwie, zapłaciliśmy przed a ortodoksi wzięli kolację ze sobą a nam towarzyszyli tylko. Nie ma problemów nierozwiązywalnych. Nadeszła wyznaczona godzina i w domu cioci Ady zaczęli się zbierać wierni. Wschodnim zwyczajem zdjęliśmy obuwie w sieniach i z nakrytymi głowami weszliśmy do pokoju. Gdzieś w między czasie został on przyozdobiony świecami, poprzestawiane zostały meble w celu stworzenia maksimum miejsca, nawet myśmy z Anią zdążyły usunąć nasze walizki, no bo jakże to tak? Nieświeża bielizna w kienesie? Fe! Byłam przygotowana na klasyczny sposób modlitwy, w języku świętym, pamiętam jeszcze całkiem dobrze jak dziadek mówił, że to właśnie jest język Boga. Ale tego co usłyszałam nie spodziewałam się, i chyba nikt z obecnych również. Modlitwą prowadził Owadia el Gamil z Aszdodu, towarzyszyli mu (czynnie!) Ben Masuda i Abraham Kefeli. I w tym momencie zrozumiałam, wszystko co nas łączy i dzieli. Zawsze wiedzieliśmy, że egipscy mają korzenie semickie a osadzeni są w kulturze arabskiej. I to wszystko usłyszałam w jego modlitwie. Hebrajski z arabskim akcentem i z całkiem inną melodyka do jakiej nas przyzwyczajono w dzieciństwie. A jednocześnie siddury te same, które mam w domu i z których modli się mój ojciec i wuj, modlili się dziadowie i pradziadowie. Niesamowite przeżycie. Podobne, a jakież inne. A jakie pole do dyskusji...

Następnego dnia poranek zaczął się również od modlitwy, chociaż zmusiliśmy Aloszę do odprawienia jej w ekspresowym tempie ze względu na rozpoczynająca się rejestrację na konferencji. Nie był zadowolony, ale nie miał innego wyjścia. Rozpoczęła się konferencja. Wszystkie prace prezentowały wysoki poziom, wygłaszane były przez przedstawicieli różnych gałęzi nauki i prezentowały różne aspekty karaimoznawstwa. Wykłady poświecone były głównie Karaimom Halicza, ale nie tylko. Wiele ciekawego dowiedzieliśmy się z prac Daszkiewicza i Puszyka, ale najbardziej z pierwszego dnia zapamiętali się nam dwaj młodzi adepci nauk karaimskich niestety związani zawodowo z Polską. To co wygadywali Kiziłow i Gasiorowski to woła o pomstę do nieba. A i w niejednej kieszeni nóż się otworzył. Ciotki halickie zdenerwowały się strasznie, bo ci panowie weszli do ich/naszych domów, otrzymali od nich wiedzę i próbowali ją wykorzystać przeciwko nam. Wywlekli ciekawostki prosto z XIX wiecznych brukowców szeroko komentowane w prasie karaimskiej tamtego czasu i prezentowali je jako osiągnięcia swej pracy naukowej. Żałosne. W kuluarach mocno dyskutowaliśmy czy już "prać" czy poczekać do oficjalnej dyskusji dnia następnego. Jednak cywilizacja w nas zwyciężyła, odłożyliśmy rzecz do dyskusji. W sumie dzień przeszedł pracowicie na sesjach i tylko w przerwie obiadowej adrenalina nas nosiła.

I nadszedł czas wieczornej, noworocznej modlitwy. Rosz HaSzana jedno z bardziej kontrowersyjnych świąt w naszej religii. No bo nad pytaniem czy to Nowy Rok biedzimy się już od dawna. Tym razem pałeczka przewodzenia weszła w ręce hazzana Eupatorii Wiktora Terijaki, który na co dzień modli się po rosyjsku bez żadnej melodii, teraz zaczął czytać w świętym języku utrzymując melodykę krymską, miłą naszym uszom. Niemniej stres i brak wprawy złamały jego wolę i po kilkunastu minutach przeszedł na rosyjski. Chyba większość z obecnych zrozumiała jego decyzje. I jeszcze jedno ważne wydarzenie zaszło tego wieczora. Kolacja świąteczna, na która zapraszał nas wszystkich Ben Masuda. Co prawda Krymscy stwierdzili, że nie dadzą się finansować obcym kapitałom i zapłacą sami za siebie, ale to był ich problem. Świętować nam to nie przeszkodziło, a nawet ich chęć zaakcentowania swojej obecności dała początek dobrej zabawie. Nagle usłyszeliśmy dźwięki muzyki, zagrała nam kajtarma. Po chwili Swietłana Saitowa zaczęła śpiewać i wszyscy zamilkli, i ci którzy ją już słyszeli i ci dla których to był pierwszy raz. Kajtarma po rosyjsku Jedna, druga, trzecia piosenka. Potem głos przejął Alosza prezentując krymsko-karaimski folklor. Nie wytrzymaliśmy i my z Jurkiem i Seweryną. Co prawda nasz repertuar to pierwsze zwrotki, refreny i dziecięce piosenki ale za to prezentowaliśmy kulturę Karaimów trockich, nie wytrzymał i Owadia. Potem głos przechodził od jednego stołu do drugiego. Karaimska muzyka brzmiała i brzmiała. Szkoda tylko, że w naszej delegacji zabrakło osób z większym repertuarem. Po raz kolejny poczułam, że nasz bukiet składa się z kwiatów różnych kolorów i to właśnie czyni go pięknym. Może kiedyś zorganizujemy jakiś festiwal piosenki karaimskiej?

Następny dzień przeszedł bez specjalnych zawirowań. Co prawda po wieczornej imprezie, która trwała zaledwie do 4 rano trzeba było przed 8 wstać bo Alosza miał odprawiać nabożeństwo, tym razem jako, że jego współtowarzysze nie dopisali czytał w krymskiej manierze, a nam z Anią kazał odpowiadać w określonych miejscach. Pozostałym to dobrze, mogli jeszcze godzinkę pospać, ale jak ktoś mieszka w "kiensa"... Potem kolejna sesja, w czasie której niecierpliwie czekaliśmy na dyskusję, tym bardziej, że Adaś kupił bilety na 17.30. Rzutem na taśmę udało się nam dotrwać i przedstawić oficjalnie swój punkt widzenia. Potem niestety musieliśmy wyjść co przez Panów K. i G. było odebrane prawidłowo i zaczęli nas w holu przepraszać i tłumaczyć się.

I nadszedł czas pożegnania. Ciotki i ulica Karaimska żegnała nas zapachem kybynów pieczonych na wieczorną kolację. Do następnego razu, mam nadzieję. U nas w przyszłym roku we wrześniu. Irenka oficjalnie zaprosiła gości na Karaj Kiuńlari. Może znowu na gościnnej ziemi halickiej, krymskiej, litewskiej...