Co za smak, co za kształt, co za zapach! Znane w Wilnie i Warszawie! Tylko w Trokach potrafiono wyhodować takie wspaniałości! I tego dokonywały Karaimki – czarodziejki!
Wczesną wiosną namoczone nasiona zawijały w wilgotną szmatkę, w wełniany stroik1, który chowały pod poduszkę albo na ruski piec. Legenda głosi, że stare Karaimki chowały zawiniątko pod pierś – tam było ciepło, a i piersi miały pokaźnych rozmiarów, zresztą proporcjonalnie do całości. W każdym domu były katuchy - długie prostokątne, niegłębokie (15 cm) skrzynie z rączkami, które pozwalały na wygodne przenoszenie rozsady. Napełniały je wilgotną, żyzną ziemią, do której rzadko sypały wykiełkowane nasiona zmieszane z ziemią, przykrywały je cienką warstwą ziemi. Tak przygotowany katuch stawiały na ruskim piecu. Kiedy roślinki już zaczynały spod ziemi wysuwać główki wystawiały je w nasłonecznione miejsce. Na grządki wysadzały dopiero, kiedy noce były ciepłe. Pojedynczo, w odległości 15 – 20 cm od siebie i od razu trzeba było podlać. I tak już aż do plonów podlewało się o świcie albo wieczorem, chyba, że padał deszcz. Bardzo często zdarzały się przymrozki, czasem grad, wichura, które niszczyły całą pracę. Mówiły: Chyjar kietti Kownaga – Ogórki pojechały do Kowna i rozpoczynały pracę od początku. Zapobiegliwe gospodynie miały w domu przygotowane sadzonki, czasem wyręczały jedna drugą. Bo też i ogrody były ogromne, czasem oddalone od jeziora. Niezbędna była pomoc robotników sezonowych, dzieci nawet małe miały obowiązki. Wody nanieść trzeba było bardzo dużo, wiadrami, następnie konewkami każda sadzonka musiała być ostrożnie obficie podlana. Dwa razy w sezonie ogród musiał być wypielony. Nieraz dzieci nadgorliwie wypieliły. Oj, była bieda! Nie jedna pupa bolała. Sprawiedliwa była to kara. Każdą pracę trzeba wykonywać starannie.
Nareszcie ogród zazieleniał, ozdobiony obficie żółtym, pachnącym kwiatem. Wkrótce pojawiły się pierwsze ogórki, zgrabne, długie, drobnoziarniste i nadzwyczaj smaczne. Ulubionym przysmakiem były polane przezroczystym bursztynowym miodem.
A przynajmniej posypane cukrem. Tych najzgrabniejszych, zielonych o delikatnej skórce nie pozwalano jeść, bo były na sprzedaż. Czasami jednak udawało się podkraść. W domu zostawały pipluki – niekształtne, pozwijane, albo sporysze – zlepione podwójnie. Tych można było jeść ile wlazło, zaraz pojawiały się małosolne – chrupiące, delikatne, kwaskawe, pachnące koperkiem, łodygami czosnku i liśćmi czarnej porzeczki albo wiśni2.
Wybierano ogórki dwa razy w tygodniu, następnie w dużych baliach ustawionych na podwórku myto, po czym posegregowane składano ostrożnie do mokrych, solankowych worków, zawiązywanoi już były przygotowane do transportu do Wilna na bazar. Zapach świeżych ogórków unosił się na całej Karaimszczyźnie. Następnie po kilku właścicieli, w zależności po ile mieli worków, wieczorem wyruszali wozem w trzydziestokilometrową trasę do Wilna. Nad ranem docierali na Górkę Ponarską, jechało się kilkoma wozami, tak było bezpieczniej. Parogodzinny wypoczynek i o świcie czekało ich jeszcze 10 kilometrów do pokonania, by dotrzeć na wileńskie rynki. Trzeba było przyjechać jak najwcześniej, by zająć lepsze miejsce, od tego zależało powodzenie sprzedaży.
Rynek wyglądał pięknie w świetle porannego słońca, w rzędach stały worki z ogórkami różnej wielkości i o różnej cenie. Sprzedawało się je na dziesiątki. Gospodynie były schludnie ubrane, na głowach miały białe chustki. To też przyciągało klienta. A każdemu zależało, żeby jak najszybciej i najdrożej sprzedać. Konkurencja bywała ogromna. Kiedy wiosna nie dopisała, a lato było zbyt upalne ogórków było mało i co z tego, że droższe. Kiedy była „klęska urodzaju”, to też była klęska cenowa. Zdarzało się, że po sprzedaniu kilku worków, ojciec kupował bochen chleba i parę wiązek wspaniałych wileńskich obwarzanek dla dzieci. A ile pracy się włożyło?! Po wojnie już wiozło się ogórki ciężarowymi samochodami. Wielu gospodarzy jechało na swych workach po upragniony grosz nad ranem do Wilna. Wóz wyglądał jak Kopiec Kościuszki. Wygodnie i bezpiecznie?!
Ze sprzedażą ogórków miałam zabawne zdarzenie. Nasz ogródek był mały, więc i ogórków było mało. Pewnego razu mama dała mojej siostrze Ani pół woreczka ogórków, żeby sprzedała. Po jej powrocie ja zrobiłam awanturę, że tanio sprzedała. Następnym razem ja pojechałam z takąż ilością. Udało mi się dobrze sprzedać. Kupiłam bilet do cyrku, bo miałam jeszcze czas do wyjazdu ciężarówki, ojciec tym razem załatwiał służbowe sprawy. Zaciekawiona obejrzałam widowisko. Po wyjściu z cyrku nie miałam już ani kopiejki, ukradli. Kiedy przyszłam do samochodu o umówionej godzinie, ojciec zapytał: „Jadłaś?” „Tak” – brzmiała odpowiedź. Na szczęście miałam czym wrócić do domu. Byłam wściekła, głodna i jaki wstyd przed domownikami. Ale oni mieli uciechę! Nikt się jednak nie awanturował...
-----------
1. Mógł to być zużyty sweterek, skarpetka, rękawiczka czapeczka z owczej wełny, bo owce były w każdym gospodarstwie, a każda gospodyni umiała, jak również jej niedorosłe córki zrobić ubrania na potrzeby rodziny.
2. Liście te powodowały, że ogórki były twarde.