Dwa domy od nas, na rogu ulic Wileńskiej i Szkolnej, w domu podobnym do rosyjskiej litery G, mieszkał nasz sąsiad pan Pawłowski. Przy okazji każdego spotkania z sąsiadami pan Pawłowski (jak wielu innych troczan) pozdrawiał spotkanego w jego własnym języku.
Spotykając mojego ojca mówił po karaimsku:
- Kiuń jachszy, Ananii! Nie bołas, nieczik sawłuhui?
- Dzień dobry, panie Janie! Wszystko dobrze, zdrowie też dopisuje. A co u pana słychać? - mówił ojciec. - Bary jachszy, bary jachszy - odpowiadał pan Pawłowski.
My, dzieci, również spotykając się z panem Pawłowskim, i nie tylko z nim, a w ogóle ze starszymi z szacunkiem zdejmowaliśmy czapki i witaliśmy się. Z Jakubem Poziemskim po karaimsku, z Janem Pawłowskim po polsku, z Grigoriem Worobiowem po rosyjsku, z Chonejem Sznejderem po żydowsku.
Powrócę jeszcze do naszego sąsiada, pana Pawłowskiego. Nie lubił on nic nikomu pożyczać. Przychodzi do niego sąsiad i prosi:
- Pożycz, proszę, widły.
- Widły? - pyta pan Pawłowski - Widły mnie samemu są teraz potrzebne. Ale jeżeli chcesz bierz siekierę.
Nigdy nie odmawiał, zawsze proponował w zamian coś innego. Kiedy prosili grabie, proponował kosę, kiedy prosili łopatę - proponował widły.