Przeżyłem Krym… - Awazymyz, 2002, z. 1 (6), s. 0
Awazymyz, 2002, z. 1 (6), s. 0
Język publikacji: polski
Typ artykułu: sprawozdanie
Roman Dubiński

Przeżyłem Krym…

...powinienem sobie zafundować t-shirt z takim właśnie napisem. Było tak: wyjechaliśmy dwoma samochodami w poniedziałek, 22 lipca; w samochodzie Adasia JA, Irenka i Ludka (no i Adaś), w van'ie Oleczka: Oleczek, jego żona Danusia, dwoje dzieciaczków (Michał i Marta) i Mariola Abkowicz z Wrocławia; reprezentowaliśmy wiec 2 kontynenty i 3 państwa i 4 miasta. Samochody zapakowane były po brzegi i miały jeszcze narciarskie bagażniki na górze. Sądząc po rzeczach, które bywalcy Krymu pakowali do samochodów (okazało się ze ja byłem jedynym uczestnikiem jadącym tam po raz pierwszy), to jechaliśmy nie do odległego zakątka Europy, a do kraju trzeciego świata: konserwy, zupy w proszku, proszki do prania, woda pitna w dużych ilościach, niezliczone ilości lekarstw itp. Nie mówiąc już o sprzęcie turystycznym: namiot, materace, karimaty, śpiwory, ubranie plażowe i na górskie wspinaczki itp. Zaplanowaliśmy wyjazd na 5 po południu, a o 6:30 jeszcze pakowaliśmy samochody, dostaliśmy cynk ze w pobliskim sklepie "dają" sandałki za jedyne 10 zł, wiec jeszcze zatrzymaliśmy się na ostatnie zakupy, (Adaś żeby przyśpieszyć wyjazd kupił 2 pary, bo nie chciało mu się mierzyć; no i cala wycieczka zaopatrzona była w identyczne plastikowe sandałki Made in China) i z dwugodzinnym opóźnieniem ruszyliśmy w trasę; taka mniej więcej punktualność towarzyszyła nam już do końca wyprawy. Dojechaliśmy w pobliże granicy polsko- ukraińskiej do Chełma na nocleg, zaliczając po drodze Puławy i zwiedzając stare miasto w Lublinie. Bywalcy na tej trasie wiedzieli, ze granice należy przekraczać przed świtem, bo potem robią się wielogodzinne kolejki, wiec pobudka była o 4 rano i o 4:15 byliśmy już w samochodach, a o 5 przekroczyliśmy granice; obyło się bez incydentów. Tylko pani w hotelu załamywała ręce, ze jedziemy w taka dzicz, ze połamiemy samochody, ze tam ciężarówki gubią koła w dziurach w jezdniach, ze nam ukradną samochody, ze policja łapie na każdym kroku i żąda łapówek, i w ogóle, po co tam jechać.

Po przekroczeniu granicy jechaliśmy wzdłuż kilkukilometrowego szpaleru aut czekających na wjazd do Polski od strony Ukrainy, i dreszcz po plecach przechodził, co to będzie za 2 tygodnie. Pierwszy cel podroży na Ukrainie: Łuck, miejsce urodzenia naszej mamy i pierwsze siedlisko Karaimów w tej podroży. Zanim jednak dane nam było dojechać do Łucka, zaraz za granicą dała o sobie znać ukraińska policja drogowa o niepozostawiającej żadnych wątpliwości nazwie DAJ (przysięgam ze to nie żart, naprawdę tak się nazywają, skrót od Doroznaja Auto Inspekcja); zatrzymali Adasia i Oleczka jednocześnie i jak potem ustaliliśmy mieli identyczne teksty: ile kierowca jechał, czy kierowca myślał, że jest na lotnisku, że tu nie lotnisko tylko droga, że NAWET miejscowi nie odważają się jeździć z taka prędkością, i ze droga usłana jest wieńcami zabitych (to akurat było szczera prawda, bo co chwila widzieliśmy przydrożne wieńce). Ale niewielka łapówka uspokoiła sumienie naszego męża opatrznościowego, który udowodnił nam, ze nie na darmo nosi nazwę Daj i pojechaliśmy dalej.

Niedługo potem sytuacja powtórzyła się, znowu zostaliśmy zatrzymani, tym razem już nie bardzo wiedzieliśmy nawet, za co, pan policjant groził sądem, czytał kierowcom prawa ruchu drogowego po ukraińsku, i po godzinie przetargów, gdy Adaś już podwoił stawkę, policjant powiedział: „ale nas jest trzech”, wiec dopiero potrojona stawka udobruchała go, i łaskawie zezwolił nam jechać, nawet ostrzegając, że z przodu stoją jego koledzy, i żeby uważać. W czasie tego godzinnego przetargu, koledzy policjanci dwoili się i troili, zatrzymali kilkanaście samochodów i wypisali tylko jeden mandat, bo jakąś pani się uparła ze ona niewinna, tak jakby inni byli winni... Nie wyglądało to wesoło: złapali nas dwa razy na pierwszych stu kilometrach, zapłaciliśmy sporo w dolarach i hrywniach, wiec z prawa implikacji wynikało, ze w tym tempie nie dojedziemy do Krymu przez tydzień, nie mówiąc już o bankructwie finansowym. Na szczęście jak się potem okazało, najgorsze mięliśmy za sobą, gdy trzeci posterunek nas nie zatrzymał, zaczęliśmy liczyć wynik tego meczu (a wiec było 1:2 dla nich), potem już odnosząc zwycięstwo za zwycięstwem, i przy stanie 9:2 straciliśmy rachunek tego dnia).

Dosyć sprawnie odnaleźliśmy ulice Karaimska w Łucku, zaopatrzeni w stare zdjęcie z 1933, zidentyfikowaliśmy dom, w którym mieszkała nasza mama, i w którym jak wieść rodzinna niesie zakopany jest w piwnicy dziadkowy skarb; ale nie próbowaliśmy kopać, porobiliśmy tylko zdjęcia domu i okolic, miejsca gdzie stała przed wojna Karaimska kienesa, która spaliła się doszczętnie w latach 70. Okoliczni mieszkańcy zaintrygowani naszą wycieczką (a było nas przypominam 9 osób), wylegli z domów, przypatrywali nam się z zainteresowaniem, jeden nawet zagadnął, i wywiązała się rozmowa, gdzie mieszkali Karaimi, gdzie była kienesa, gdzie mieszkał hazzan, przypuszczalnie Marioli dziadek (tzn. niewątpliwie Marioli dziadek, tylko dom był wątpliwy, bo stał gdzieś, przy kienesie, na której miejscu ktoś już budował nowy dom). Mnie osobiście ul. Karaimska zaskoczyła wązkościa, małością, a domki bieda. Niegdyś ulica ta była brukowana, ale bruk został wyrwany pewnikiem do celów budowlanych; dom rodzinny rozpoznaliśmy z trudem, ale kilka cegieł zachowało charakterystyczny kształt widoczny jeszcze na zdjęciu z 1933 roku, wiec autentyczność była bezsporna. Mariola została nawet zaproszona do środka domu, w którym być może mieszkał jej dziadek, a który został właśnie zakupiony przez Ukraińca, który życzliwie zaprosił ja do środka. No i po godzince spędzonej na ul. Karaimskiej (nazwa zachowała się do dziś, ale już żaden Karaim tam nie mieszka), ruszyliśmy dalej na wschód.

Przypadkowo dojechaliśmy w okolice wsi Nieświcz, gdzie nasz dziadek miał młyn, i gdzie de facto urodziła się nasza mama. Pytaliśmy okolicznych ludzi o młyny (dziadek dzierżawił ich kilka) i o Nowickich, ale ludzie byli za młodzi żeby cos pamiętać sprzed wojny a droga do samej wsi nieprzejezdna (droga polna, dziury i kałuże nie wiadomo jak głębokie) wiec daliśmy sobie spokój; mogliśmy tylko żałować ze nie było w tym momencie cioci Lusi, jedynej żyjącej z rodzeństwa, bo tylko ona mogłaby nam to wszystko pokazać. Pod wieczór dojechaliśmy do Humania, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel.

Hotel okazał się być w byłym pałacu Stanisława Szczęsnego Potockiego i miał wspaniały XVII park nazwany Zofiówka, na cześć jego żony Greczynki Zofii Witt-Potockiej. Park był jednocześnie ogrodem botanicznym i zwiedzaliśmy go nazajutrz, czyli we wtorek 23 lipca. Był to zabytek przyrody, największe skupisko rododendronów, ale nie wiem czy na świecie, czy na Ukrainie. Było to na uboczu miasta, na śniadanie pojechaliśmy do centrum i tu zaczęliśmy szukać bankomatów, bo kończyły się pieniądze wymienione na granicy, a dla takich „nienormalnych” jak ja, jedyne źródło miejscowej waluty. Bankomat znaleziony poprzedniego wieczoru był w banku, no a że był wieczór, bank był zamknięty na kłódkę... Rankiem udaliśmy się wiec do rzeczonego banku, ale okazało się, że bankomat nie działa. Pod bankomatem ktoś uczynny podał nam adres innego bankomatu i pojechaliśmy go szukać. Trochę się zgubiliśmy, wiec w pewnym momencie Adaś zatrzymał samochód, otworzył szybę i zanim zadał pytanie jakiś tubylec pokazał nam gdzie jechać. Trochę się zdziwiliśmy skąd on wiedział, o co nam chodzi, ale po chwili wszystko się wyjaśniło: za rogiem ukazał się wysoki budynek z napisem ZION-cos tam w języku angielskim i hebrajskim, a pod nim duże ilości ortodoksyjnych turystów z Izraela; widocznie nie byliśmy pierwszymi zagraniczniakami, którzy w tamtym miejscu się gubili i pytali o drogę. Weszliśmy do budynku, sala wypełniona była Izraelczykami, którzy akurat jedli śniadanie. Bez przeszkód zaopatrzyliśmy się w gotówkę wzbudzając trochę zainteresowania, ale i my z ciekawością przyglądaliśmy się przybyszom z Bliskiego Wschodu w czarnych ubraniach, z pejsami i myckami na głowach. Po pół godzinie ruszyliśmy w dalsza drogę.

O ile do tej pory jechaliśmy na wschód, to teraz droga prowadziła już na południe, bezpośrednio w stronę Krymu. Okolice były pagórkowate, ziemie wyjątkowo czarne, tłuste, gołym okiem widać że bardzo urodzajne. Przez jakiś czas od granicy polskiej towarzyszyły nam bociany, teraz już bliżej południa nie było ich widać. Rzucały się natomiast w oczy niezliczone ilości pól słonecznikowych. Wyglądało to prześlicznie, wszystkie zwrócone w kierunku słońca, niezależnie od pory dnia i strony świata; pola były żółte lub zielone, w zależności od tego, w która stronę akurat były zwrócone. Żółte pole nagle stawało się zielone, po gdy tylko się je minęło, bo patrzyło się na te same kwiaty z drugiej strony; bardzo ładne zjawisko. Im bardziej na południe tym słoneczniki były mniejsze, bardziej dojrzale, a przed samym Krymem i na nim wręcz karłowate, spalone słońcem, często przejrzałe i nie zebrane. Na polach nie widzieliśmy żadnych pracujących, za to przy drogach setki handlujących wszystkim, czym się dało, ale głownie owocami, warzywami, piwem, wodą mineralną itp.

Dojechaliśmy do miejscowości Rakowo, widocznie miejscowa stolica raków, i moi współtowarzysze podroży zdecydowali się na degustacje tychże. Ja jako wróg wszystkiego, co pływa (z wyjątkiem statków) próbowałem jeść kukurydze, no i musze wyznać ze nie była to najlepsza kukurydza, jaka jadłem w swym życiu, zachodziła nawet obawa czy to, aby nie pastewna, i czy nie była gotowana razem z rakami (to oczywiście żart, ale kukurydza była twarda, gumowata).Wszędzie przy drodze stały napisy "kupię diesel" i do tej pory nie udało nam się ustalić, czy chodziło o detaliczna ilość oleju do pieców grzewczych, czy tez większość ilość do traktorów. Potem, gdy już wjechaliśmy na Krym napisy "kupliu DT" zostały zastąpione wszędzie nam towarzyszącymi napisami "wynajmę mieszkanie”, czyli "kwartira pod kliucz" albo "zdam ziljo".

A do Krymu było coraz bliżej, choć jeszcze wciąż daleko. Olka samochód zaopatrzony był w antyradar, mieliśmy stałą łączność miedzy oboma samochodami przy pomocy walkie-talkie (zwane tu przez wszystkich z rosyjskiego 'racja'), wiec gnaliśmy ile tylko drogi na to pozwalały. A drogi nie były takie źle jak się obawialiśmy, i jak nas nimi straszono. Generalnie w miastach było fatalnie, i faktycznie można było pogubić koła lub połamać resory, ale drogi szybkiego ruchu miedzy miastami były nienajgorsze, tyle ze nie oznakowane. Tuż przed Krymem zaopatrzyliśmy się w owoce i warzywa, bo wszyscy nas ostrzegali, ze tam będzie wielokrotnie drożej, bo wszyscy nastawieni na turystów. Im bliżej Krymu, tym więcej widzieliśmy ciężarówek wypełnionych po brzegi arbuzami, melonami, dyniami. Kupiliśmy owoce na straganie u ludzi o dziwnym języku i rysach twarzy, bardzo ciemnej karnacji, podobno Mołdawian. A byli tam też Tatarzy, Gruzini, Ormianie, cała mozaika ras i języków. (no jak to nie dochodzi to żałujcie, bo nieźle mi się pisze, choć Liuda bardzo przeszkadza i rżymy ze śmiechu wspominając przeróżne historie no i jeszcze nie dojechałem do miejsca, które wczoraj zjadł komputer, właśnie Liuda radzi, żebym jechał z tym pisaniem, tak szybko jak Adaś, oj śmieszna dziewczyna). Przed samym Krymem zatrzymali nas jacyś dziwni przebierańcy i powiedzieli ze będą mierzyć spaliny naszych samochodów; nam pomierzyli, Olkowi nie i kazali płacić za zanieczyszczanie powietrza, czyli opłatę ekologiczna. W międzyczasie mijały nas miejscowe samochody, których prawie nie było widać zza chmur spalin, ale widocznie miejscowym można zatruwać, a obcym nie. Pan nam nawet przykleił jakąś nalepkę na szybę „żeby inni się nie czepiali” i już niedługo podjeżdżaliśmy do szlabanu z napisem Autonomiczna Republika Krymu, no i byliśmy... u siebie. Od razu zrobiło się sentymentalnie na duszy, pomyślałem sobie, ze nawet jak teraz nas zawrócą (kraj dziki, wszystko było możliwe), to już mi nikt tego nie odbierze, że byłem na Krymie. Ale miejscowy WOPista widać od razu poznał swoich i nawet nie zatrzymując samochodu pozwolił jechać dalej.

Krym jak Krym, na razie jedyna różnica było to, ze jak już wspomniałem napisy z „kupię paliwo” zmieniły się na „wynajmę mieszkanie” i budownictwo zaczęło się z wielkich cegieł z muszli. Budownictwo to słowo bardzo umowne, bo w czasie dwutygodniowego pobytu nie widziałem ani jednego człowieka na budowie, a rozpoczęte budowle były wszędzie. Po kilku godzinach oglądania takich dziwnych stworów, ni to ruin, ni to budowli, na których nic się nie działo zapytałem Liudy czy to budują czy to rozbierają, na co Liuda odpowiedziała mi bardzo autorytatywnie: „ni budują, ni rozbierają, tak żyją”, no i po 2 tygodniach wiedziałem, że miała racje. Wszyscy nastawieni są tu na handel, i poza nim nic się nie dzieje. Nie widzieliśmy żadnych rolników (poza pastuchami), żadnych budów, czy innych form działalności gospodarczej. Na razie Krym był nizinny i stepowy, temperatura też nas oszczędzała, bo było tylko 30°C, wiec znośnie, tym bardziej ze samochody były klimatyzowane. Adaś na drogę zaopatrzył nasz samochód w 13 godzinnych kaset książki czytanej pod tytułem "Koniec dynastii" pisanej przez kuzyna ostatniego cara, wielkiego księcia Aleksandra Romanowa, z okresu 1860 - 1823, wiec jak nic specjalnego nie działo się za oknami, lub nie rozmawialiśmy za pomocą racji (walkie-talkie) z drugim samochodem, to słuchaliśmy ciekawych historii z przełomu wieków.

Ok. godziny 7 wieczór dojechaliśmy do pierwszego celu naszej podroży na Krymie: Eupatorii. Irenka, która organizowała cala nasza podroż od strony noclegowej (i finansowej ma się rozumieć), zadzwoniła do pośrednika od mieszkań, który miał nam załatwić 3 noclegi w tym mieście. Po pewnych perturbacjach związanych ze znalezieniem tego pana, a potem spotkaniem się z nim, pojechaliśmy do miejsca naszego noclegu, którym okazało się sanatorium wojsk ochrony przeciwlotniczej. Było już dość późno, pan był lekko wstawiony i miał kłopoty ze znalezieniem lekarza, który miał wydać pozwolenie na nasze rozlokowanie, cale wiec wprowadzanie się do sanatorium trwało parę godzin i byliśmy już bardzo zmęczeni, gdy się udało załatwić wszystkie formalności. Potem jeszcze był problem gdzie w bezpiecznym miejscu „przechować” samochody, bo pan pośrednik (z domieszka krwi karaimskiej zresztą) powiedział nam, że „w Krym przyjeżdżają turisty i aferisty”, wiec żeby uważać na samochody, biżuterie itp. Adaś z Olkiem znaleźli miejsce strzeżone na parkingu na terenie sanatorium, dali jeszcze strażnikowi dodatkowo iles-tam, widocznie dużo, bo strażnik zastawił nasze samochody jakimś innym i jeszcze obiecał rano je umyć. W sanatorium poinformowano nas, ze woda ciepła jest tylko rano i wieczór w godzinach 6-9, i ze w oknach są, co prawda kraty, ale złodzieje maja haczyki, którymi wyciągają pacjentom przedmioty, więc żeby nic nie kłaść koło okna. Wiec jak wychodziłem z pokoju to zabierałem ze sobą zawsze paszport, aparat foto i pieniądze, bo nikt nie mógł mi powiedzieć jak długie haczyki maja ci złodzieje, i czy nie sięgną mojego aparatu z przeciwległego końca pokoju. Właśnie jacyś Polacy skarżyli się ze ktoś im ukradł paszport z pokoju, a Olek nieopatrznie z wieczora zostawił na parapecie okratowanego okna elektroniczny termometr, i rano go już nie było.

Mimo wielkiego naszego zmęczenia nasz pośrednik chciał nas jeszcze bardziej ugościć, oblać zawarte transakcje lokalowe, wiec zabrał nas na spacer nad brzegiem morza. Był to dla mnie nie lada szok: muzyka wrzeszczała ze wszystkich lokali (w naszej wycieczkowej nomenklaturze każda muzykę w knajpie nazywaliśmy „dyskoteka”), nad brzegiem morza stały plastikowe, różnokolorowe palmy (wiec można sobie było zrobić zdjęcie pod palma dowolnego koloru), szliśmy wśród szpaleru straganów z pamiątkami, a 80% turystów było płci żeńskiej, które to zjawisko Liuda nazwala "babski komis". Zadąłem niedorzeczne jak teraz widzę pytanie „a gdzie faceci?”, a Liuda na to „leżą nawalone”, no i teraz z całą pewnością wiem, ze miała racje.

Rano nawet udało nam się zdążyć na ciepła wodę w kranie, Luda poszła do lekarza (w końcu byliśmy w sanatorium!) i okazało się, ze przysługują nam wszelkiego rodzaju "procedury”, czyli wanny błotne, masaże, fizjoterapia, pijawki, akupunktura, nawet leczenie za pomocą ukąszeń pszczół. Luda bardzo chciała się dowiedzieć jeszcze czegoś wiec i umówić na jakieś "procedury", ale jak lekarz dowiedział się ze my Karaimi to zszedł z tematów medycznych na religijne i już potem nie udało jej się powrócić do tematów "zawodowych"; na koniec Pan Doktor powiedział "a ja pół ruskij", nie powiedział, jakie było pozostałe 50% jego krwi, ale było oczywiste, ze była to ta sama krew, co wczorajszych turystów z Private Bank, bo nawet cos wspomniał Ludce o bliskości krwi. W każdym razie przez następne 3 dni mówiliśmy, ze musimy skorzystać z „procedur” słynnych ponoć w całym Kraju Rad, ale ciągle nie było czasu, bo ponoć wino też leczy i była to przyjemniejsza procedura, bo w towarzystwie, a nie sam na sam z lekarzem.

Tego dnia w planie mięliśmy wyjazd na dzika plażę; upal był straszny, zabraliśmy wszelkie środki ochronne przed słońcem, kremy, prześcieradła, koszule z długimi rękawami (ja chciałem siedzieć w piżamie, jedyne lekkie ubranie z długim rękawem, jakie posiadałem, ale dziewczyny pożyczyły mi chustki jedwabne, doskonale chroniące przed słońcem). Plaża była piaszczysto-kamienista, ale pusta w porównaniu do zatłoczonych plaż miejskich i sanatoryjnych, woda bardzo ciepła i bardzo słona, pełna meduz. Po dniu „ciężkiej pracy” na plaży, ok. 5 po południu pojechaliśmy nad jezioro Majnaki tzw. jezioro liman, płytkie jeziorko, o błotnistym dnie. Były to w zasadzie 2 jeziorka: jedno miało dno gliniane, sine, i tą „gliną” ludzie okładali się w celach kosmetycznych. Obok było inne jezioro, które dno było jak smoła czarne, i to „błoto” miało właściwości lecznicze. Przyjeżdżali tu ludzie z odległych zakątków świata, żeby obkładać się tymi błotami. Należało to robić w określonych godzinach i w określonym czasie, bodajże po godzinie 17:00, nie dłużej niż 10 minut, przez co najmniej 5 dni. Ale my nie mieliśmy tyle czasu, wiec mieliśmy tylko zrobić „checked”, zdjęcie i pojechać dalej. Ale w pewnym momencie z jeziora tego wynurzył się facio i powiedział do Marioli po rosyjsku „a ty tu znowu przyjechałaś na odpoczynek?”. Okazało się ze był to Karaim, który urodził się i wychował w Eupatorii, a wysłany został na służbę wojskowa na Sachalin, tam się ożenił i został. Teraz przyjeżdżał w rodzinne strony na wakacje, poprzednim razem spotkał Mariolę, no i teraz spotkali się znowu. Miał na nazwisko Pampu, a jego jakichś tam przodków poznaliśmy kiedyś z Adasiem u Zuzanny w Paryżu, tyle ze tamci wyjechali z Krymu w czasie rewolucji w 1917 roku.

Kąpiel w jeziorach błotnych trwała dobra godzinę, (ponoć po polsku to się nazywa kąpiel borowinowa, czy błota borowe - proszę o wyjaśnienie) a nie była to zwykła kąpiel. Trzeba było wejść kilkanaście metrów w głąb jeziora, zanurkować i wygrzebać z jego dna to błotko, i się nim obklejać. Inny sposób to nabieranie go palcami nóg, byli tez stali bywalcy, którzy nurkowali, nabierali je do butelek i dopiero na brzegu się nim smarowali lub przynosili znajomym. Czarna borowina była jeszcze dalej niż ta sina, kosmetyczna, i jej zdobycie było jeszcze bardziej skomplikowane, wiec nasz „wyłowiony z limana” (tak go ochrzciliśmy) Karaim Igor zanurkował parę razy i wygrzebał większe ilości błękitnej glinki, a potem i czarnej jak smoła borowiny, która wszyscy chętni wymazali się od stop do głów. Na szczęście Olek się nie wymazał wiec mógł zrobić nam parę zdjęć, które będą swego czasu do wglądu. Błotko to było zadziwiająco cieple, prawie gorące. Potem nastąpiło dość długie zmywanie tego paskudztwa z siebie i po jakiejś godzinie pojechaliśmy do naszego sanatorium na prawdziwa kąpiel, bo każdy miał resztki błota na sobie. A z Igorem umówiliśmy się z na sobotę na nabożeństwo w karaimskiej kienesie (tu nazywana się to kienasa, z akcentem na środkowa sylabę, a nie ostatnia jak u nas na ostatnia). W sanatorium była akurat ciepła woda zgodnie z rozkładem (od 6 do 9 przypominam) i wkrótce byliśmy gotowi do wyjścia "na miasto".

Pojechaliśmy do głównego celu naszej wizyty w Eupatorii - karaimskiej kiensa. Nie przypuszczałem, ze wizyta to zrobi na mnie takie wrażenie. Początkowo szliśmy przez duża dzielnice karaimska i to już robiło wrażenie. Mariola robiła za przewodnika, bo była tu już kilkakrotnie. Nagle przed nami ukazały się wspaniale żółte wrota i weszliśmy do podwórza dawnego Midrasz. Ponieważ było już po godzinach zwiedzania poszliśmy najpierw do restauracji karaimskiej i zamówiliśmy prawie wszystkie dania, jakie im zostały, bo restauracja też się zamykała za pół godziny. Potem poszliśmy zwiedzać cały duży kompleks kienes, ale nie wchodząc do środka budynków. Nie podejmuje się opisać tego, co tam widziałem, bo to, co zobaczyłem przeszło wszelkie moje oczekiwania pod względem wielkości i piękności. Musze przyznać ze moje wzruszenie sięgnęło zenitu. Oto byłem w miejscu, które znalem ze zdjęć jeszcze będąc dzieckiem. Było już za późno żeby robić zdjęcia, wiec mogłem spokojnie podziwiać ten wspaniały kompleks architektoniczny wciąż nie mogąc uwierzyć, ze tu na prawdę jestem. Zdaje sobie sprawę, ze nie będę w stanie opisać ani tego, co zobaczyłem ani swoich uczuć, ale wrażenie było nieprawdopodobne i na pewno zostanie mi w pamięci do końca życia. Potem poszliśmy jeść. Wybór na dziś był niewielki, bo już prawie zamykano, ale jedzenie było wspaniale i zjedliśmy chyba wszystkie pozostałości, jakie miała kuchnia. Były tam czybureki, zwane tu czyr-czyr, dołma czyli faszerowana papryka, bakłażany i pomidory, selkme czyli bakłażany, ryz i mięso umieszczone w glinianym naczyniu, sarma, czyli malutkie gołąbki w liściach winogronowych, chamur dołma czyli rosół z kołdunami wielkości paznokcia, kiofta czyli gałeczki z mielonego mięsa ze śliwkami, sudżuk czyli suszone mięso wołowe, a do picia dostaliśmy dziwny sfermentowany napój drożdżowy buza i do tej chwili trwają spory czy to napój karaimski czy nie. Spotkaliśmy się też tego wieczoru z karaimskim hazzanem, który ku memu zdziwieniu miał zupełnie niekaraimskie rysy twarzy i był ciemnym blondynem. Po tej bardzo sutej kolacji Olek z rodzina pojechali taksówką do domu, a reszta udała się piechotą do domu. Po drodze szliśmy koło domu Karaima Tolika, wiec zaszliśmy do niego (było już późno, człowiek spał, wiec sąsiad pomagał nam go dobudzić przez dobre 15 minut). Tu po raz pierwszy widziałem jak się tu mieszka. Za brama jest duże podwórze, wspólne dla 4-5 domów, po środku ławy do spożywania posiłków i biesiadowania, wokół drzewa i obowiązkowo winorośl. Bardzo fajnie to wygląda i potem często zaglądałem przez bramę w rożnych miejscach żeby zobaczyć te obejścia i jak ludzie „żyją”. Wszyscy poza mną znali Tolika, wiec zadawali mu pytania, co się wydarzyło od ostatniego spotkania kiedyś tam, i co słychać w społecznościach karaimskich Eupatorii, Bachczysaraju, Symferopolu, Teodozji i innych. Nie wiem, kto to był za facio, ale sprawiał wrażenie człowieka „dobrze poinformowanego” i na odchodnym powiedział nam, ze zobaczymy się w sobotę w kiensa na nabożeństwie. Do domu wróciliśmy bardzo późno, ale jeszcze wyszliśmy przed sanatorium na ławeczkę na popicie wina.

Nazajutrz był piątek, i postanowiliśmy spędzić go na luzie, na plaży naszego sanatorium. (Każde sanatorium, a jest ich tam dziesiątki, ma swoja własna plażę, własnych lekarzy, masażystów na plaży itp.). Upał był niemiłosierny, dobre miejsca w cieniu już zajęte, wiec rozlokowaliśmy się w jedynym zacienionym miejscu "pod mostem". Ktoś powiedział ze w ten sposób zaoszczędzimy na olejkach do opalania, Olek dodał, ze jakbyśmy się rozłożyli pod mostem na Wiśle, to jeszcze byśmy zaoszczędzili na benzynie, i było jak zwykle bardzo wesoło. Spędziliśmy tam większość dnia, kąpiąc się w morzu i starając się jak najmniej być na bardzo ostrym słońcu. Plaża eupatoryjska była piaszczysta, ale w wodzie nie brakowało wielkich kamieni, a i w wodzie pełno było wielkich meduz, których panicznie bała się Marta. Olek zażyczył sobie masaż, na który musiał czekać chyba 2 godziny, bo masażysta płci męskiej wolał, nie wiedzieć, dlaczego, masować pacjentki płci przeciwnej, a nie naszego kochanego Oleczka. Po plaży, ok. godziny 3, poszliśmy się przebrać do sanatorium i poszliśmy pozwiedzać. Znowu szliśmy wąskimi uliczkami starego miasta dzielnicy karaimskiej. Doszliśmy do przystani jachtowej i dowiedzieliśmy się o możliwości wypożyczenia większej żaglówki lub jachtu. Jeden ze skiperów powiedział nam, ze może nas wziąć na pokład za 50 hrywni na godzinę, co nie było wygórowana cena, tylko żebyśmy przyszliśmy przed 9 wieczór, bo wtedy wypływa po raz ostatni. Wstępnie umówiliśmy się z nim na godzinę 9 i poszliśmy się na ul. Karaimska złożyć tym razem już bardziej oficjalną wizytę w kiensie. Znowu duże wzruszenie towarzyszyło mi, gdy przekraczałem bramy kompleksu kienes. Tym razem było tam sporo wycieczek (m.in. studenci z Polski), porobiliśmy sporo zdjęć, zaglądaliśmy z ciekawością we wszystkie zakamarki, znowu porozmawialiśmy z hazzanem, wpuszczono nas do sali muzeum gdzie wpisaliśmy się wszyscy do księgi pamiątkowej i dali datki na muzeum i kienesę. No a potem znowu obżarstwo, tym razem dań było do wyboru do koloru, miedzy innymi pilaw ze śliwkami, którego nie jedliśmy dnia poprzedniego, cos z ryb, czego nie śmiałem spróbować [Mariola, co to było? – Romeczku to była „kiefalnaja ikra” czyli suszona ikra z Kefali – i żałuj] no i tak nam upłynęło popołudnie, na strawie duchowej i nie tylko. Ze zdziwieniem zauważyłem m.in., że rosół z kołdunami podawany jest ze śmietana i cytryna w środku, i jak to się nie ścina??? [Romku po prostu śmietana jest prawdziwa, a nie odtłuszczona]. Gdy już wychodziliśmy Hazzan pokazał nam dom hadżi Aga Simy Babowicza na ulicy Karaimskiej, w którym nocował Adam Mickiewicz odwiedzając tu Karaimów z wmurowana tablicą pamiątkowa. I jeszcze jeden cel mieliśmy tego dnia – ruiny eupatoryjskiego cmentarza karaimskiego, które widzieliśmy wjeżdżając do miasta. Niewiele nam czasu pozostało do zachodu słońca, więc wsiedliśmy w taksówki i ... po chwili znaleźliśmy się pomiędzy szczątkami grobowców. Ponoć w planach zagospodarowania miasta w latach 70 pojawił się plan wybudowania czegoś na tym miejscu. I zrujnowano miejsce spoczynku wielu wybitnych obywateli tego miasta. Niektóre cenne nagrobki udało się ocalić i stoją dziś wyrwane z kontekstu jednym z podwórzy kienes. Księżycowy krajobraz cmentarza robił wstrząsające wrażenie, spośród ostów wyłaniały się fragmenty nagrobków, murów, napisów. I pozostał tylko pęknięty mur dookoła cmentarza. Smutna wizytówka minionej świetności. Ruszyliśmy w drogę powrotna do sanatorium, gdy już słońce zaczęło się chować za horyzontem, pełni nieprawdopodobnych przeżyć wykąpać się do naszego sanatorium (przypominam woda ciepła w godzinach 6-9). Punktualnie o 10 byliśmy z powrotem na przystani zaopatrzeni w gotówkę, aparaty fotograficzne i kilka butelek wina. „Naszego” skipera już nie było, ale oczy naszych doświadczonych żeglarzy Adasia i Danusi skierowały się znacznie większy, dwumasztowy jacht [czy ktoś z uczestników pamięta nazwę, bo ja nie?]; jacht był dwa razy większy od tego poprzedniego, cena tez była dwa razy wyższą: 100 hrywien za godzinę. Decyzja była jednomyślna: płyniemy. Przejażdżka jachtem bardzo się udała: niebo było gwiaździste, właśnie wschodził księżyc, było ciepło, wiał leciutki wiaterek. 3 osobowa załoga jachtu było sympatyczna, skiper bardzo przyjacielski, gdy dowiedział się ze Adaś i Danusia maja uprawnienia żeglarskie, pozwolił im sterować przez jakiś czas. Rozpiliśmy parę butelek wina, Adaś porobił zdjęcia. Cała wycieczka trwała ok. półtorej godziny i była bardzo udana. W dali majaczył majak, czyli latarnia morska Eupatorii, i chyba wszyscy uczestnicy wycieczki pamiętają wierszyk, jakiego nauczył nas skiper: "Miercajet w oddali majak...”, dalej nie wypada cytować, wierszyk był krótki, ale bardzo dosadny. W powrotnej drodze z przystani do sanatorium trafiliśmy na napis „dania wschodnie”, a między nimi karaimskie pierożki. Ludka zapytała sprzedającego je człowieka, skąd zna te dania, a on ze jest Karaimem. Ludka na to, ze też jest Karaimka, ale facio z niedowierzaniem popatrzył na jej tlenione blond włosy i powiedział z niedowierzaniem: „kakaja Karaimka”? Trzeba to było oczywiście wyjaśnić, no i zamówiliśmy kilka dań do zjedzenia na miejscu, m. in. manty czyli jak gdyby jeden wielki kołdun wielkości pięści, który sam już mógł być daniem i kilka do zabrania ze sobą do sanatorium (państwo Kobeccy pojechali już do sanatorium położyć dzieci spać, bo było po północy) i zamówiliśmy kybyny na jutrzejsza wyprawę za miasto. Ludka powiedziała mu, żeby zrobił je tak smaczne, jakby robił dla własnej żony, a potem dodała "nie, może wy chcecie otruć własną żonę, to zróbcie jak dla matki". Umówiliśmy się, ze odbierzemy kybyny o 1 po południu następnego dnia. Tego dnia poszliśmy spać bardzo późno, bo oczywiście jeszcze czekała nas "sesja" na ławeczce przy sanatorium: karaimski dania i wino.

Następny dzień to była sobota, pora na te najważniejsza wizytę w kiensa, nabożeństwo. Raniutko Mariola z Irenką poszły do Maszy i jej mamy cioci Raji przywitać się. A my wyjechaliśmy taksówkami spod sanatorium o 9:50 i punktualnie o 10:00 byliśmy w kiensa. Zajęliśmy miejsce w ławach, teraz mogliśmy się bliżej przyjrzeć architekturze wnętrza i porobić zdjęcia zanim zaczęło się nabożeństwo. Ku mojemu zdziwieniu nabożeństwo odbywało się w języku rosyjskim i było celebrowane wyłącznie przez hazzana, nie było czytania przez innych uczestników, tak jak to ma miejsce w kiensa w Trokach. Poza tym buty zostawia się na zewnątrz, a kobiety nie mogą mięć gołych nóg, wiec wszystkie uczestniczki naszej wyprawy musiały pamiętać żeby mięć na nogach skarpetki (nie wiem, co religia mówi o przezroczystych pończochach, ale był taki upał, że i tak nie mogło być o nich mowy). Nabożeństwo trwało ok. półtorej godziny. Był też na nim Igor, nasz "wyłowiony" z limana (borowiny) syberyjski Karaim oraz Tolik. Po nabożeństwie następne zaskoczenie: hazzan wychodził tyłem, podobnie reszta uczestników (my też oczywiście), potem wszyscy wymienialiśmy swoje spostrzeżenia i uwagi na temat tych różnic.

Nie obyło się bez obciachu, bo co poniektórym uczestniczkom naszej wyprawy zaczęły w czasie nabożeństwa dzwonić komórki, i były odprowadzane oburzonymi wzrokami miejscowych pań. Po nabożeństwie hazzan zaprosił nas na poczęstunek (czytaj kolejne obżarstwo), znowu oprowadzono nas po całym kompleksie, pokazano odrestaurowywaną tzw. dużą kienesę, gdyż na razie funkcjonuje tylko jedna, mała kienesa, kupowaliśmy książki i pamiątki, daliśmy datki, porobiliśmy kolejne zdjęcia. Byliśmy tam do 1 po południu, kiedy to jak powiedział Olek "wybiła godzina kybyna" i poszliśmy odebrać zamówione dania u „naszego” Karaima. Niestety okazało się, ze biedaczysko zachorował i nic nie upiekł, oddał wiec tylko pobrana wczoraj zaliczkę. Wróciliśmy do sanatorium, spakowaliśmy jedzenie i sprzęt turystyczny, zabraliśmy po drodze Igora, i wyjechaliśmy do oddalonego od Eupatorii ok. 100 km miejsca Tarchankut. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze piękny meczet tatarski, skąd wg słów przewodniczki zabrano w 1918 cała starszyznę tatarska na okręt na rozmowy z bolszewikami, i rozstrzelano wszystkich, co do jednego. Meczet był zamknięty w latach 1918-1992.

Wybrzeże morskie w okolicach Tarchankutu było bez wątpienia najwspanialszym, jakie w życiu widziałem: bardzo wysokie skały, urwiska, groty. Jeżeli ktoś pamięta film z okresu mojego dzieciństwa "Diabeł morski", to właśnie tam był on kręcony. Ze strachem podchodziłem do przepaści, by zobaczyć brzeg morza z tysiącem widocznym olbrzymich meduz. Widok naprawdę rewelacyjny. Minęliśmy parę obozów namiotowych i postanowiliśmy rozbić się nieopodal jednego z nich, ale na uboczu. Zeszliśmy tak blisko urwiska skalnego jak to tylko było możliwe, i tam rozścieliliśmy śpiwory i „założyliśmy” obóz. Było ostre zejście po skałkach do morza i kąpiel, potem kolacja, nieodłączne winko no i próba spania. Było upalnie wiec nawet nie próbowałem wchodzić do śpiwora, raczej wolałem mięć podwójna warstwę pod sobą, bo wszędzie były skały. Trochę pooglądaliśmy gwiazdy, ale wkrótce księżyc je przysłonił i świecił nam prosto w oczy. Zerwał się lekki wietrzyk wiec wg starej kowbojskiej szkoły postanowiłem spać w... kapeluszu, ku wielkiej uciesze Ludki (Ludka, a właściwie to, co w tym było takiego śmiesznego???). Od przygodnych turystów rozbitych nieopodal pożyczyliśmy wielki garnek do gotowania zup w proszku i herbaty. Ostrzegli nas oni, ze jesteśmy za blisko skarpy, i ze w miejscu gdzie się rozbiliśmy obozy maja swoje śmietnisko, ale nam to już nie bardzo przeszkadzało i wszyscy prędzej czy później zasnęli (ja myślałem ze zasnąłem ostatni, bo słyszałem chrapanie Adasia, ale Ludka ponoć słyszała jeszcze podwójne chrapanie, powiedziała nam nazajutrz, ze brzmiało to jakbyśmy jechali na motocyklach. Nazajutrz niedziela, z samego rana śniadanie na łonie natury i znowu kąpiel w morzu. Tym razem mogliśmy dłużej popływać wśród podwodnych grot i skal. Ja nawet po raz pierwszy odważyłem się założyć maskę do nurkowania podziwiać nieprawdopodobne podwodne formacje, ryby, meduzy itp. Było bosko.

Do Eupatorii wróciliśmy późnym popołudniem, poszliśmy do tatarskiej restauracji Mustafa na obiad i do hotelu pod prysznic i zasłużony odpoczynek po tym intensywnym odpoczynku. Wieczorem nie chciało nam się już iść nigdzie daleko, gdyż nazajutrz skoro świt mieliśmy opuszczać Eupatorię, wiec poszliśmy tylko do pobliskiej szaszłykarni. Zamówiliśmy szaszłyki, wypili przyniesione ze sobą wina i stosunkowo wcześnie poszliśmy spać. W poniedziałek ok. 8 rano wyjechaliśmy z Eupatorii do Bachczysaraju, leżącego w głębi półwyspu krymskiego, w górach, a nie nad brzegiem morza.

W Bachczysaraju zachwycały ogromne skały, który nas wszędzie otaczały. Najpierw pojechaliśmy do starej siedziby chanów krymskich, olbrzymiego pałacu, tzw. Chanskij dworec. Zamówiliśmy tu sobie prywatnego przewodnika, którym okazała się młoda panienka, która mówiła bardzo cicho i niewyraźnie, a na większość naszych pytań odpowiadała "nie wiem". Zwiedzanie trwało ok. godziny, bilety musiała kupować Ludka, żeby nie zdradzać się z obcym akcentem, bo ceny dla obcokrajowców były znacznie wyższe niż dla miejscowych. Był tu też z nami Igor, który zdążył się z nami zaprzyjaźnić, i którego przygarnęliśmy na parę dni. W tym tatarskim pałacu znaleźliśmy parę pamiątek karaimskich, i gdy zapytaliśmy się naszej przewodniczki skąd się tu wzięły, ona nie wiedziała, co odpowiedzieć, natomiast odpowiedziała nam pani od pilnowania eksponatów, że zostały one znalezione w karaimskiej kiensa w skalach Czufut Kale (zwanych też Dżuft Kale, Kyrk Jer). Gdy po zwiedzaniu rozeszliśmy się na sesje zdjęciową i kupowanie pamiątek, Ludka zapytała haftujące Tatarki w strojach narodowych gdzie by można tu cos zjeść, i te poradziły nam tatarska restauracje u podnóża skalnego miasteczka Karaimów w Czufut Kale. Pojechaliśmy wiec tam. Restauracja miała bardzo wdzięczna nazwę Karawan Saraj a jedzenie było jak zwykle wspaniale. Miejscowi Tatarzy oferowali nam też swoje usługi w zakresie przewodnictwa po górach i przechowania samochodów w nocy, co nie było błahym problemem. Ustaliliśmy że Adaś zostawi swój samochód w miasteczku na dole w ogrodzie jednego z Tatarów, a Olek pojedzie swoim samochodem na Czufut Kale, zabierając sprzęt turystyczny całej naszej ekipy, oraz tych uczestników, którzy nie podejmowali się wchodzić na górę. A upał był niemiłosierny, droga w góry daleka, no i musieliśmy zabrać ze sobą dużo picia na piesza wędrówkę i być przygotowanym na spanie na łonie natury. Widoki były wspaniale, byliśmy w kotlinie, zewsząd otaczały nas potężne, często niedostępne skały. Po kolejnym obżarstwie w Karawan Saraj, ruszyliśmy w góry w składzie: Adaś, Danusia z dziećmi, Irenka i Igor. Droga nie była zła, choć mocno pod gore. Po drodze zatrzymaliśmy się na krotki postój i zwiedzanie prawosławnej cerkwi, ze zbiorem wspaniałych ikon, i źródełkiem wody, z którego z przyjemnością uzupełniliśmy nasze butelkowe zapasy, i dalej w drogę. Po jakimś czasie ukazały się nam nieprawdopodobne pieczary w skałach, które znałem dotąd tylko z opowieści i zdjęć, i wiedziałem, że oto jesteśmy w słynnym Czufut Kale, najstarszym karaimskim miasteczku. Znowu były tu widoki i przeżycia, których nie da się opisać. Przeszliśmy przez bramę, gdzie strażnicy pobrali od nas opłatę (na drugi dzień, gdy się dowiedzieli, że my Karaimi, oddali nam pieniądze!), zaczęło się zwiedzanie tego nieprawdopodobnego miejsca. Skały, skały, skały. Wśród nich wyżłobione przez koła powozów koleiny, widać, że wozy musiały jeździć tedy przez setki lat. Jeszcze wyżej doszliśmy do karaimskich kienes, budowle już znacznie młodsze, ale tez widać ze historia wieków patrzyła z nich na nas. Kolejne zdjęcia, kolejne wzruszenia. W końcu doszliśmy do zabudowy, na której było napisanie "dom Firkowicza". Tu mieściła się restauracja karaimska, i tu czekał na nas pan Toporkow, właściciel restauracji i miejscowy restaurator karaimskich pamiątek, znawca przedmiotu, choć sam nie Karaim. Akurat z naprzeciwka nadeszła pozostała część wyprawy w postaci Olka, Ludki i Marioli, która miała kłopoty z kolanem i nie mogła się z nami wspinać, ale jak twierdziła i tak przeszła już te drogę przez mękę wielokrotnie. Toporkow (dla niepoznaki nazywany przez nas „Siekiera”) pokazał nam polankę, na której mogliśmy rozłożyć śpiwory, i po przygotowaniu obozowiska poszliśmy do jego restauracji na degustacje wina, karaimskiego napitku drożdżowego buza i skromną kolacje. Ja poszedłem oglądać gwiazdy, bo było ciemno, choć oko wykol, i gwiazdy były wspaniale (tak, tak Ludka, nie mniej wspaniale niż w Trokach). No i znowu biesiadowaliśmy do późnych godzin nocnych. Gdy wróciliśmy spać do naszych śpiworów, okazało się ze wszystko było mokre od rosy, ale duże ilości wina wyraźnie zmniejszyły nasze wymagania i zwiększyły odporność na wszelkie niedogodności.

Nazajutrz (wtorek, 30 lipca jakby się ktoś zgubił) poszliśmy na sute śniadanie do restauracji karaimskiej, która była jeszcze zamknięta dla „normalnych” gości. [ czy ktoś pamięta, co tam jedliśmy, bo ja nie, wiem tylko ze jak zwykle było dużo i dobre; Kiofta na pewno, pierożki z mięsem i z owocami, i coś jeszcze???] a obsługiwał nas sam właściciel. Po śniadaniu Aleksander Toporkow zabrał nas na wycieczkę w głąb 2tysiącletniej studni, gdzie parę miesięcy temu znaleziono olbrzymi skarb chanów krymskich, dzban ze starymi monetami z rożnych okresów o nieustalonej jeszcze wartości. Upał był potworny, ale gdy tylko zaczęliśmy schodzić w dół, powiało chłodem i historią wieków. Szliśmy w dół po krętych kamiennych schodach ok. 70 m. Korytarz był nadzwyczaj szeroki jak na fakt, ze był kuty w skale tysiące lat przed nami. Samo jego odkopywanie trwało wiele lat i został udostępniony dla publiczności dopiero w zeszłym roku. Naprawdę trudno sobie wyobrazić ile lat musiało trwać kucie w skalach tych krętych schodków prowadzących tak głęboko w dół. A budowla ta miała ongiś znaczenie strategiczne: gdy miasto w górach było oblężone, podziemne korytarze prowadziły do studni, tak, aby mieszkańcy mogli korzystać ze stałego źródła wody w tej głębokiej studni. Na ścianach były wyryte plany innych korytarzy, które nie zostały jeszcze odkryte. Po zejściu do samego dołu korytarza doszliśmy do miejsca, gdzie stykał się on z pionowym wlotem studni i gdzie była tafla wody pitnej, czyli samo dno studni. Po kilku minutach zaczęliśmy powoli wspinać się na gore i po ok.45 minutach wycieczka była zakończona. Znowu przywitał nas żar i tłumy turystów odwiedzających to nieprawdopodobne miejsce. Następnym celem naszego zwiedzania była kienesa; oprowadzał nas po niej tenże Toporkow (jak się później okazało nie był on pewny, kiedy przyjedziemy i czekał na spotkanie z nami tydzień w górach, choć jak sam mówił wyszedł z domu na jeden dzien.). Kienesa była doszczętnie zniszczona w czasach komunizmu, i teraz była powoli restaurowana; były to dwa budynki stojące obok siebie na skraju przepaści, z daleka widoczne od strony kotliny gdzie było wspomniane wejście do studni. Po zwiedzeniu kiensa, której część męska była już odremontowana, a konserwatorzy pracowali nad częścią żeńska, poszliśmy na kolejny zasłużony posiłek w restauracji karaimskiej było czegoś tam dużo i było bardzo dobre; zakupiliśmy od Toporkowa książki (ja m.in. książkę o Karaimach w języku angielskim), robiliśmy zdjęcia, Ludka i Igor przebrali się w narodowe karaimski stroje, oglądaliśmy eksponaty zgromadzone w sali gdzie spożywaliśmy posiłek.

Po obiedzie poszliśmy na równie słynny i znany mi dotąd tylko z opowieści cmentarz karaimski w Dolinie Jozefata, nazywany przez Karaimów Bałta Tiimez – „Topór nie dotknie”. Cmentarz jest olbrzymi, spędziliśmy na nim parę godzin, niestety jest on bardzo zdewastowany przez złodziei kradnących marmurowe nagrobki. Doszliśmy do kontrowersyjnych starych dębów, które wg Toporkowa były uważane wśród Karaimów za święte i miały jakieś nadprzyrodzone moce. Oto ktoś wbrew zakazom przyszedł na cmentarz napić się piwa i trafił go piorun za sprawa dębów, oto można się do nich przytulić i życzyć sobie jakieś marzenie, a dęby sprawia, ze życzenie się spełni. Nikt z naszej grupy wycieczkowej nie słyszałby w Trokach czczono dęby, lub przypisywano im na Litwie moce nadprzyrodzone, ale na wszelki wypadek każdy z nas się do największego z nich przytulił i cos tam sobie życzył. Ja sobie życzyłem, żebym mógł tu jeszcze raz kiedyś przyjechać z cala rodzina... Zobaczymy, kto miał racje z tymi dębami. Przyszedł czas rozstania z Toporkowem i całym Czufut Kale. Byliśmy mu bardzo wdzięczni za te 2 dni, które nam poświęcił.

Olek zjechał samochodem i naszym sprzętem turystycznym w dół, zabierając tez wciąż kulejąca Mariolę i Adasia, który miał odszukać swego samochodu gdzieś u Tatarów. Reszta ruszyła w dół, ta sama drogą, która wczoraj się wspinaliśmy. Znowu wspaniała droga wśród skał, prawosławny Uspienski klasztor, źródełko z zimna woda, pamiątki, i po godzinie byliśmy w „naszej” tatarskiej restauracji Karawan Saraj. Tu wzięliśmy sobie przewodnika, z którym pojechaliśmy oglądać inne, już prawdopodobnie nie karaimskie, miasteczka w skałach Tepe-Kermen, Eski-Kermen i Mangup-Kale. Chodziliśmy tylko po jednym z nich, najbardziej dostępnym – Tepe-Kermen a dwa pozostałe zaliczyliśmy po amerykańsku: „checked”, zdjęcie z samochodu i dalej, bo byliśmy już nawet jak na nasze standardy bardzo opóźnieni. Jedno z tych miejsc słynęło z prehistorycznych malowideł skalnych, które normalnie były niewidoczne gołym okiem, a uwidaczniały się dopiero po polaniu ich woda, i ponoć nie widać ich było na zdjęciach fotograficznych. Próbowaliśmy polewać te skały woda, i nawet cos tam się uwidaczniało, ale do tej pory nie wiem czy to było naprawdę prehistoryczne, bo skały były tez pomazane zdecydowanie nie historycznymi napisami. Pod wieczór w u stóp Mangup Kale, w miasteczku Hadży Sała rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem a także z Igorem, który wracał już do Eupatorii, a my jechaliśmy w dalsza drogę do Jałty. Zdążyliśmy się jeszcze wykąpać w niewielkim zielonym jeziorku po raz ostatni wspólnie z Igorem i razem poszliśmy do kolejnej tatarskiej restauracji na kolacje przy zapadających już ciemnościach. Tu właścicielka restauracji opowiedziała nam, jakie mieli przygody i ile kosztował ich powrót na ziemie ojczysta, bo oczywiście wszyscy byli wywiezieni do Kazachstanu, i trzeba było 50 lat i olbrzymiego wysiłku by znowu zamieszkać "jak ludzie" na Krymie. Nastąpiło pożegnanie z Igorem, wymiana adresów i wyjazd w stronę Jałty.

Do Jałty dojechaliśmy w nocy. Żałowaliśmy ze nie możemy podziwiać krajobrazów, bo droga wiła się wśród skal, a pod nami widać było morze. Na peryferiach miasta spotkaliśmy się na parkingu z pośrednikami od mieszkań, i pojechaliśmy się rozlokować; załatwiono nam dwa mieszkania w blokach niedaleko siebie, w miejscowości Gaspra, niedaleko Jałty. Niestety nasze mieszkanie było na 4 piętrze bez windy, wiec było sporo noszenia, ale mieliśmy w końcu ciepła wodę i normalne warunki sanitarne, lodówkę, telefon itp. Cena była dość wysoka, 50 dol. za noc, czyli ok. 250 hrywien, a pensja nauczycielska była 150 hrywien za miesiąc. Nic dziwnego, ze wszędzie były napisy "zdam zilio" albo "kwartira pod kliucz", miasta najwyraźniej żyły z turystów, w dodatku właścicielka mieszkania zażądała opłaty z góry, za co najmniej 3 dni, i powiedziała ze za jedna noc to jej się nie opłaca zmieniać pościeli. Następnego dnia odsypialiśmy dosyć długo trudy dnia poprzedniego. Rano zjedliśmy śniadanie zrobione z naszych polsko-krymskich zapasów (konserwy + owoce) i podziwialiśmy z okien naszego bloku wspaniale widoki: od strony południowej Morze Czarne w całej okazałości, a od tony północnej niesamowicie piękne skaliste góry. Poszliśmy na pierwsza kamienistą całkowicie plażę, na które zamiast piasku były drobne obłe kamienie, nazywane tu nie wiedzieć dlaczego „galka” a potem na długi spacer nadbrzeżna droga do portu Mischor. Tu wsiedliśmy na statek i wszyscy popłynęliśmy do Jałty. Podroż statkiem trwała ok. godziny, z jego pokładu oglądaliśmy skaliste wybrzeże, z megafonu padały nazwy kolejnych słynnych miejsc, które mijaliśmy: pałac Jusupowa, Gore św. Piotra (Aj Pietri), pałac Livadia (gdzie odbywała się słynna konferencja jałtańska), Jaskółcze Gniazdo na cyplu Aj Todor i inne słynne miejsca, których nazw niestety nie udało mi się zapamiętać. Był tam też słynny obóz pionierski Artek. Niedaleko centrum Jałty zeszliśmy z pokładu statku i poszliśmy trochę pozwiedzać, ale zwiedzanie było krótkie, znowu metoda amerykańska: „checked”, po czym wsiedliśmy w taksówki i po krótkim targu o cenę, pojechaliśmy do Mischoru, gdzie kolejka linowa wywozi turystów wysoko w góry, na szczyt Aj Pietri. Podroż kolejka była wspaniała, widoki niesamowite, no i musze przyznać miałem trochę stracha. W połowie drogi musieliśmy się przesiadać na inna kolejkę, tak wysoka była ta góra (dokładnie 1233 m nad poziomem morza, a kolejka ruszała prawie z poziomu morza). Przyjazd był trochę szokujący, bo na szczycie zastała nas istna „dyskoteka”, wrzask muzyki, samochody (dojazd na górę był od drugiej strony), stadnina koni, restauracje. Właśnie z restauracji obok kolejki wyszła właścicielka, Tatarka i zaproponowała obiad, czy raczej już kolacje. Oczywiście zgodziliśmy się i zamówili sute jedzenie. Dopiero teraz spokojnie mogłem podziwiać piękne widoki: skalista równina przed nami (gór już nie było widać, bo byliśmy prawie na szczycie najwyższej z nich), za nami przepaście i Morze Czarne, a nieopodal wierzchołek Aj Pietri. Najwytrwalsi poszli go zdobywać, reszta została w „base camp”, czyli tatarskiej restauracji, czekając na obiad oraz na sygnał z walkie-talkie, że szczyt został zdobyty.

Nie zabrało nam to dużo czasu, ok. 20 minut. Ale wysiłek bardzo się opłacił. Widok z góry był naprawdę rewelacyjny. Byliśmy ponad chmurami! Nawiązaliśmy za pomocą "racji" kontakt z baza i poinformowaliśmy o zdobyciu szczytu, na co dostaliśmy odpowiedź, ze szaszłyki w restauracji prawie gotowe, i zaczęliśmy schodzić w dół. Było jeszcze triumfalne podniesienie rąk na szczycie, a ci z dołu zrobili nam zdjęcie, ale było chyba zbyt daleko, żeby było to widać. Gdy już dochodziliśmy do bazy wyjściowej u podnóża szczytu zdążył się przykry wypadek: Marta przewróciła się i stłukła sobie kolano i łokieć. Było trochę płaczu, ale dziecko bardzo dzielnie zniosło ten bolesny upadek. Gdy wchodziliśmy do restauracji to akurat podano szaszłyki, znowu wiec nie obyło się bez obżarstwa. Zjeżdżaliśmy w dół już przy zapadających ciemnościach ostatnia kolejka. Na dole cześć wzięła taksówkę do domu, a Najwytrwalsi z wytrwałych, czyli ja, Luda, Irenka i Michał poszli do domu na piechotę. Tu musze przyznać, ze pod koniec tego godzinnego marszu miałem już trochę dosyć, ale jakoś się doczłapaliśmy, mimo ze Adaś wysłał nawet po nas taksówkę. Tak, trochę się zgubiliśmy, a tu akurat podjeżdża taksówka, pytamy jak trafić na nasza ulice, a taksówkarz mówi, ze ci, co pojechali taksówka właśnie prosili go żeby nas odszukał i zawiózł do domu; ale my ambitnie odmówiliśmy i kontynuowaliśmy nocny spacer w kompletnych ciemnościach.

W domu znowu czekała nas kolacja i przygotowanie planu zwiedzania na następny dzien. A następny dzień zapowiadał się jeszcze bardziej ciekawie i męcząco niż ten dzisiejszy. Nasz cel podroży tego dnia: Wielki Kanion Krymu. Wyjechaliśmy z samego rana (czwartek 1 sierpnia) droga w góry, w stronę wczorajszego szczytu Aj Pietri. Jechaliśmy serpentynami w górę chyba 2 godziny, przejeżdżaliśmy niedaleko miejsca, do którego dojeżdża kolejka górska i gdzie jedliśmy wczoraj wieczór obiadokolacje u podtorza szczytu (i gdzie Adaś prawdopodobnie zgubił komórkę). Były tam też olbrzymie białe kopuły obserwatorium astronomicznego, chyba sześć teleskopów. No i jak już prawdopodobnie wszyscy mieli dość tej jazdy, dotarliśmy do miejsca z wielkim napisem "Kanion". Zatrzymaliśmy samochody przy krętej drodze w lesie w kolumnie innych samochodów i przy miejscu gdzie miejscowi sprzedawali pamiątki. Ktoś natychmiast zaoferował nam przewodnictwo w wycieczce. Cena była bardzo przystępna: 30 hrywien za cała wycieczkę, która wg wstępnych planów miała trwać ok. 3 godziny. Po obejrzeniu pamiątek (stały punkt każdego programu zwiedzania) i zakupienia miejscowego wina (jeszcze ważniejszy punkt programu niz. kupowanie pamiątek), ruszyliśmy w drogę.

Nasz przewodnik miął na imię Andrzej, i trudno byłoby wyobrazić sobie lepszego przewodnika. Cały czas trzymał nasza trzódkę skupiona, zatrzymywał się przy ciekawszych miejscach, opowiadał historie, zwracał uwagę na miejscowa florę (fauna już dawno została tu wybita), był dowcipny, gdy trzeba stanowczy, no i co najważniejsze bardzo pomocny w trudniejszych przejściach. Nie udało mu się tylko jedno: przezwyciężyć Ludy lęku przestrzeni, i przy pierwszym trudniejszym przejściu, które jak się potem okazało było i tak jednym z łatwiejszych, Luda mimo wielokrotnych namów naszych i próby pomocy ze strony Andrzeja, wróciła do samochodów. Kontynuowaliśmy wiec marsz kanionem w ósemkę plus nasz przewodnik (osobisty zresztą). Wg słow. Andrzeja był to drugi, co do wielkości kanion na świecie po Kolorado i nawet, jeżeli nie była to prawda to wrażenie na nas wszystkich zrobił imponujące. Kanion słynął z tak zwanych wanien: grzechów, młodości i miłości. Były to miejsca gdzie rzeka wpływała do większych lub mniejszych wgłębień skalnych, w których można się było kąpać. W wannie grzechów woda miała 4 stopnie i już zamoczenie w tym miejscu rak na kilkanaście sekund uważałem za sukces. Nikt z nas nie odważył się tam kąpać. Po ok. 2 godzinach powolnego marszu w gore i w dół, doszliśmy do wanny młodości, gdzie woda miała 8 stopni, a „wanna” była na tyle duża i głęboka, ze można było do niej skakać ze skały. Skakać się nie odważyliśmy, ale kąpiel była bardzo odświeżająca i co odważniejsi z nas ponowili ja kilkakrotnie. Ponieważ kąpiel w wannie młodości ponoć odmładza, nie można było się w niej kąpać za długo, bo istniała obawa odmłodzenia się do stanu niemowlęcego, a droga była przed nami jeszcze długa, wiec po spędzeniu w tym miejscu ok. 45 minut ruszyliśmy dalej. Nasz przewodnik był bardzo wyrozumiały, i powiedział ze możemy kąpać się do woli, co wydawało się dziwne, jako ze nie umawialiśmy się na stawkę godzinna a ryczałt, wiec wydawało się, ze będzie chciał zakończyć te wycieczkę jak najszybciej. Jedynym mankamentem tego miejsca były niezliczone ilości turystów (w tym aż trzy grupy z Polski), momentami trudno się było ruszyć, i trzeba było czekać na swoja kolej do kąpieli, bo „wanna” mogła pomieścić nie więcej niz. 5 osób. Po odświeżeniu i odmłodzeniu się (ci, którzy się nie kapali od razu wydali mi się jacyś starzy!!!), ruszyliśmy dalej, a właściwie w drogę powrotna, bo dalsza droga częściowo pokrywała się z droga, która już przemierzyliśmy. Po następnej godzinie doszliśmy do wanny miłości, która była zdecydowanie największa, i gdyby wybierać miejsce w tym kanionie tylko pod względem kąpielowym, to ta ostatnia wanna była niewątpliwie najlepsza. Ale wszyscy byliśmy już bardzo zmęczeni ta wędrówka, odbyło się wiec tylko amerykańskie „checked” i poszliśmy dalej, gdyż zbliżało się już 5 godzin od momentu wyjścia na te zaplanowana na 3 godziny wycieczkę. No i baliśmy się trochę o Ludę, która została sama i nie wiedzieliśmy jak zniesie 5 godzin w samotności.

Jak się potem okazało, Luda zaprzyjaźniła się z miejscowymi sprzedawcami pamiątek i wina, i to, co się dowiedziała o ich stylu życia wystarczyłoby na osobna opowieść. Jedynym problemem był fakt, że się już o nas zaczynała bać, bo miejscowi jej powiedzieli, ze te trasę robi się w dwie i pól godziny, wiec oczami wyobraźni widziała już nas nieżywych na dnie kanionu. Ale ponoć pocieszała się tym, ze gdyby się cos stało i ktoś by spadł to na pewno Michał przybiegłby pierwszy po pomoc (nie wiem tylko jak by znalazł drogę powrotna? Misiu znalazłbyś?). W każdym razie radość ze spotkania z Ludka była przeogromna i obopólna, jak byśmy się nie widzieli 5 dni. Późnym wieczorem przyjechaliśmy do domu, a dzien. zakończyliśmy... oczywiście obżarstwem w restauracji o wszystko mówiącej nazwie Kuchnia Wschodu. W restauracji Kuchnia Wschodu widniał napis "Osoby z własnym alkoholem nie będą obsługiwane" (i taki tez napis widniał w karcie menu), co nas wielce zdziwiło i zmartwiło, bo jak dotąd prawie wszędzie wchodziliśmy z własnym winem i nigdzie nie było problemu; była to jedna z rzeczy, która mnie tu wielce dziwiła. Tu też oczywiście przyszliśmy z własnym winem i już nawet zaczęliśmy kombinować jak by tu pić własne żeby kelner nie widział, ale na szczęście komuś przyszło do głowy grzecznie zapytać kelnera, już po zamówieniu piwa, czy aby nasze własne wino mu nie przeszkadzało, a on że nie. Zamówiliśmy wiec jak zwykle dużo dobrych dań, i biesiadowaliśmy do późnych godzin (też jak zwykle).Nazajutrz (piątek) z samego rana było pakowanie i wyjazd z gościnnej Jałty. Zgodnie z wcześniejszym planem pierwszym punktem programu na ten dzien. było zwiedzanie pałacu Livadia, gdzie ongiś odbyła się słynna konferencja jałtańska z udziałem Roosevelta, Churchilla i Stalina. Jak postanowili tak zrobili.

Podjechaliśmy pod pałac, ale okazało się, ze pałac zamknięty, bo przyjechał tam akurat na rozmowy i śniadanie premier Ukrainy Kuczka i wiceprezydent Rosji, jakiś viceputin. Ale zaparkowaliśmy samochody, no i zupełnie niespodziewanie w Olka samochodzie włączył się autoalarm i zaczął potwornie wyć na cala okolice. Chyba stan Oleczkowego samochodu bardzo zaniepokoił obstawę Kuczmy, bo natychmiast zjawił się pan z obstawy i zaczął grozić mandatami a nawet jeszcze surowszymi konsekwencjami, jeżeli samochód nie zostanie natychmiast wyciszony, wiec na razie został odłączony akumulator, bo samochód, a raczej autoalarm, wył strasznie i nie reagował na żadne inne komendy. Weszliśmy do parku otaczającego pałac. Mimo ze w środku siedziały wielkie szychy panowie z obstawy pozwolili nam bez przeszkód chodzić po parku, wśród palm, mercedesów, bmw i innych limuzyn. Bez przeszkód tez robiliśmy zdjęcia pałacowi, który był letnia siedziba carów, a znacznie potem świadkiem powojennego niechlubnego podziału Europy. Podeszliśmy w do prawosławnej kaplicy, gdzie właśnie odbywały się chrzciny, a stamtąd już widać było wielkich tego świata spożywających śniadanie. To już był niezaprzeczalny dowód na to, ze żyjemy w nowych czasach. Gdzie by to kiedyś było do pomyślenia... Może to i dobrze, ze Kuczma jadł długo to śniadanie, bo nie musieliśmy zwiedzać pałacu w środku (byli wśród nas zwolennicy i przeciwnicy zwiedzania wnętrza pałacu, wiec los sam rozstrzygnął). Pałac „checked” i wróciliśmy do samochodów. Olek włącza samochód, samochód znowu wyje, pan z ochrony znowu przychodzi ze swoimi groźbami, wiec Olek musiał dzwonić do Wilna, do firmy, która instalowała alarm, i dowiedzieć się jak go rozbroić. Trwało to ok. 15 minut, ale udało się. Samochód dal się zapalić tym razem bez wycia i ruszyliśmy w dalsza drogę na wschód Krymu do Fieodosji (Teodozji).

Ponieważ wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni trudami zwiedzania historycznej Livadii (czy może raczej zwiedzania okalającego ja parku) i problemami technicznymi zaprzyjaźnionego samochodu, postanowiliśmy pojechać na plaże i popływać w morzu. Niestety nazwy miejscowości nie pamiętam, może ktoś z uczestników pomoże; liczę zwłaszcza na Michała, który bezbłędnie zapamiętywał nazwy wszystkich dań karaimskich, miejscowości, dat, szczytów, wysokości, i w ogóle pewnie byłby znacznie lepszym "kronikarzem" niz. ja. Tuż przy płazy był bazar, a może raczej tuz przy bazarze była plaża, kupiliśmy wiec spore ilości przeróżnych rarytasów (ja stroniłem tylko jak zwykle od morskich przysmaków), głownie bakłażanów w kilkunastu odmianach. Było tam wspaniale jedzenie, rożne gatunki faszerowanej papryki, przeróżne faszerowane bakłażany i mogę tylko żałować, ze nie zapamiętałem wszystkich tych potraw; jeżeli ktoś zapamiętał to proszę o przypis. Ludka była w końcu usatysfakcjonowana, bo ponoć lekarz zalecił jej wyjazd na Krym w celu leżenia na plaży i jedzenia dużej ilości owoców, a tymczasem skarżyła się, ze żarła polskie konserwy i zupy w proszku, których wciąż mieliśmy duże zapasy i zamiast spokojnej plaży, wszędzie była „dyskoteka” (to był oczywiście żart, ale miał coś z prawdy).Po kąpieli i jedzeniu na plaży (a było tego tyle, ze sporo nam zostało na wieczór i następny dzień) pojechaliśmy dalej. Następnym celem podroży było zwiedzanie twierdzy Sudak.

Twierdza była widoczna z daleka i robiła duże wrażenie, a zwłaszcza otaczający ja mur, przypominający trochę mur chiński (no może trochę zminiaturyzowany). Twierdza była zbudowana w XIV wieku, jej mury miały ok.2 metrów wysokości, 8 metrów szerokości i ciągnęły się na długości 2 kilometrów. Znowu porobiliśmy zdjęcia, odbyło się wiec tradycyjne „checked”, znowu zjedliśmy w pobliskiej restauracji na świeżym powietrzu i pojechaliśmy dalej.

Do Teodozji przyjechaliśmy już o zmierzchu. Zajechaliśmy do pani Raisy Sklarowej, bardzo sympatycznej Karaimki, która bardzo ucieszyła się z naszego przyjazdu, a byliśmy zaanonsowani wcześniej przez Irenkę. Poczęstowała nas arbuzami i winem, i tu czekaliśmy na pośredniczkę, która miała załatwić nam nocleg. Do pani Raisy przyszła tez miejscowa Karaimka Swieta, znajoma Marioli, oraz przyjechała grupa Karaimów z Symferopola. Po krótkim poczęstunku pojechaliśmy z pośredniczka i Swieta na nasze kwatery. W nocy miasto nie robiło za dobrego wrażenia: było ciemne i trzeba było bardzo uważać na dziury w jezdniach i chodnikach. Po chwili byliśmy jednak na miejscu. Pośredniczka poszła z Olkiem i Danusia pokazywać im jedno z mieszkań (zamówione były dwa mieszkania, podobnie jak w Jałcie). Swieta dowiedziała się od pośredniczki o adres drugiego mieszkania i weszliśmy do środka (to były mieszkania na tym samym podwórku). Mieszkanie było bardzo ciasne i śmierdzące. W środku siedziały jakieś dwie staruszki. Irenka zapytała ile maja łóżek do wynajęcia, pani ze 4, Irenka a po ile, pani ze po 10 dolarów za noc, Irenka a czemu tu tak śmierdzi.... i w tym momencie wpadła do tego mieszkania pośredniczka, i powiedziała, ze to nie to mieszkanie, w którym mięliśmy mieszkać, ze pomyliliśmy adresy. Po początkowym szoku spowodowanym perspektywa spania w tym śmierdzącym mieszkaniu, zrobiło nam się bardzo wesoło z powodu całej tej komicznej sytuacji i przekonaliśmy się, ze tu wszędzie czekają na turystów, i pewnie można by się obyć bez pośredników, choć jest to uznana "instytucja". Pośredniczka zaprowadziła nas do właściwego mieszkania, właścicielka zażądała podobnie jak w Jałcie zapłaty za 3 dni z góry, choć standard był tu nieporównywalnie niższy. My chcieliśmy wyjeżdżać z Teodozji po 2 dniach, i chcieliśmy zapłacić za każdy dzien. osobno, wiec pani znowu nam powiedziała, ze na jeden dzien. to się jej nie opłaca zmienić pościeli, (przy czym pobierała za jedna noc opłatę 30 dolarów, czyli przeciętna miesięczną pensje nauczycielska). Pani była nieustępliwa, my zmęczeni, no i czekała na nas pani Raisa i Karaimi z Symferopolu, wiec zapłaciliśmy jej zadana kwotę, wzięli klucze od mieszkania i pojechali. Właścicielka powiedziała nam jeszcze na odchodnym, ze właśnie wyłączyli wodę na osiedlu, i ze przyniesie nam parę wiader wody. Na szczęście, gdy wróciliśmy, zastaliśmy nie tylko wiadra z woda, ale także wodę bieżąca w kranie. Widocznie przejściowe trudności, choć budynek był otoczony jakimiś przedziwnymi, ohydnymi rurami, widać wiec było że te przejściowe trudności zdarzały się częściej. Wróciliśmy do pani Raisy, zaparkowali u niej w podwórzu samochody, i cała grupa poszliśmy „na miasto”.

Oczywiście wylądowaliśmy w restauracji i zamówiliśmy chyba „resztę” jedzenia jakie tam było, sądząc po ilości i rachunku. Miejscowi Karaimi opowiadali nam o trudnościach z jakimi się borykają, opowiadali o Karaimach w innych miastach, o tym jak uczestniczyli w odkopywaniu studni w Czufut Kale, o konferencji do spraw mniejszości narodowych która właśnie zakończyła się w Genewie, a z której oni właśnie wrócili, o zbliżających się uroczystościach karaimskich w Haliczu, na które się wybierali itp. Restauracje opuszczaliśmy o 3 nad ranem. Mimo tak późnego zakończenia dnia poprzedniego, nazajutrz zjedliśmy śniadanie dość wcześnie i poszliśmy do domu pani Raisy. Tu spotkaliśmy nasza karaimska delegacje z Symferopolu (oni spali w śpiworach na dworze w ogrodzie Raisy) i razem ze Świetlaną całą grupą pojechaliśmy na plażę. Kupiliśmy po drodze wino i coś do wina, i wyjechaliśmy daleko za miasto na tzw. Złotą Plażę. Plaża była wyjątkowo żółta, przypominająca nasza plażę nad Morzem Bałtyckim, ale ku memu zdziwieniu nie był to piasek a drobniutkie muszelki. Na plaży spędziliśmy większość dnia kontynuując wczorajsze rozmowy. Po jakimś czasie goście z Symferopolu wyjechali autobusem do siebie, a my ze Swietą i jej córką Alą (Marta miała nareszcie koleżankę i widać ze była z tego bardzo zadowolona) wróciliśmy do miasta. Pojechaliśmy zwiedzać dzielnice karaimska, a potem zabraliśmy trzech miejscowych Karaimów i pojechaliśmy na cmentarz karaimski. Z dzielnicy karaimskiej niewiele już tu zostało, a z cmentarza jeszcze mniej. Cmentarz był w tragicznym stanie, był kompletnie zdewastowany, kamienne pomniki poprzewracane, granitowe pomniki rozkradzione. Ponoć było to za sprawka miejscowych poszukiwaczy „skarbów”. Nieopodal pasły się krowy. Gdzieś walały się strzykawki narkomanów. Był to bardzo przygnębiający widok. Ale cmentarz był olbrzymich rozmiarów, widać musiało tu mieszkać bardzo dużo Karaimów. Po cmentarzu pojechaliśmy do pani Raisy na poczęstunek. Czekały na nas arbuzy, wino, tort. Czym chata bogata... Była tam tez sędziwa ciocia Raisy (bodajże 80-letnia), oraz rodzina Aiwaz ojciec i syn. Napomknęliśmy im, ze znana nam z Paryża Zuzanna jest z domu Aiwaz i jej ojciec pochodził z Krymu, ale nic o nich nie wiedzieli. Była też przewodnicząca Karaimów Teodozji. Posiedzieliśmy tam z godzinę i poszliśmy na spacer ze Swietą i jej córką nad brzeg morza. Znowu trafiliśmy na niekończące się stoiska z pamiątkami (mąż Swiety sprzedawał na jednym z nich) i „dyskoteki” czyli restauracje z wrzeszczącą muzyka i dancingiem. W jednej z budek dzieci kupiły sobie watę cukrowa, a ja nareszcie mogłem spróbować bliskowschodnia szawarme z kurczakiem; pycha. Było tam tez pełno stanowisk karaoki, plastikowe podświetlone palmy zielone i złote i inne wymysły.

Nadszedł czas pożegnania ze Swieta. I czas pożegnania z Krymem. Postanowiliśmy wracać następnego dnia do domu. Rano następnego dnia poszliśmy jeszcze na bazar porobić ostatnie zakupy. Ja muszle, reszta głównie przyprawy. O 11 rano w niedziele wyjeżdżaliśmy w drogę powrotna, ale inną droga, bo chcieliśmy się jeszcze "otrzeć" o Morze Azowskie. No i faktycznie przez pewien moment mieliśmy po prawej stronie Morze Azowskie, a po lewej Morze Czarne. Nad nami zawisły po raz pierwszy czarne chmury i zaczął lać rzęsisty deszcz, prawdopodobnie resztki tego, który sprawił takie spustoszenie w Noworosyjsku i okolicach. Wracaliśmy wiec w sama porę. Droga powrotna upłynęła nam bez przygód. Na noc zatrzymaliśmy się również w Humaniu. Podjechaliśmy pod „nasz” hotel w pałacu Potockich, ale odbywało się tam akurat wesele i nie było wolnych pokoi. Pojechaliśmy do hotelu do centrum miasta; tam były miejsca, ale hotel nie miał wody bieżącej. Wróciliśmy wiec do hotelu za miastem, który widzieliśmy przy drodze głównej. Tam tez spędziliśmy ostatnia noc na Ukrainie. Rano wyjechaliśmy w ostatni etap naszej wyprawy do granicy polskiej. Na granicy byliśmy ok. 17:00. Po prawej stronie wzdłuż drogi stała dość spora kolejka samochodów z ukraińskimi numerami rejestracyjnymi, która oba nasze samochody minęły i podjechaliśmy do „kolejki bez kolejki”, złożonej głównie z Polaków. W tej kolejce bez kolejki staliśmy jeszcze ok. godziny i wkrótce byliśmy już po stronie polskiej. Tu w sklepie wolnocłowym wydaliśmy resztę hrywien na alkohol i papierosy, i na Warszawę. W domu byliśmy ok. 23:00.Pokładowy komputer Adasia wskazywał, że przejechaliśmy 4100 km, spędziliśmy w samochodzie 65 godzin, jechaliśmy z przeciętna prędkością 66km/h. Zapiski buchalteryjne Irenki wskazywały, ze wydaliśmy 9267 hrywien, 620 dolarów i 600 zł. Mam nadzieje, że podobnie jak ja, również inni uczestnicy wyprawy uznają ja za bardzo udaną. Zrealizowaliśmy w mniejszym lub większym stopniu wszystkie plany. Zwiedzaliśmy, odpoczywaliśmy, leczyliśmy się... Tak, tak, Luda gdzieś już w Polsce przeczytała duży napis „Wino leczy”, co Mariola skomentowała „A ty myślałaś, że co my tam robiliśmy, co wieczór, truli się?”. Wycieczka była wypoczynkowo-poznawcza, i nie miałbym nic na przeciwko żeby ja za jakieś 10 lat powtórzyć. Tylko trzeba by się dużo dłużej kąpać w wannie młodości....

KONIEC